Śmierć przeszła nad Śląskiem

28 stycznia 2006r., godzina 17.15, Chorzów, hala targowa. Tę datę i to miejsce będziemy już zawsze pamiętać.

W hali targowej w Chorzowie w sobotę zaczęła się ogólnopolska wystawa gołębi pocztowych. Miała trwać do niedzieli. Przyszły na nią setki ludzi, całymi rodzinami. Ślązacy kochają gołębie. Ten weekend miał być dla nich świętem. O 17.15 w sobotę runął dach hali. – Jakby samolot przeleciał, a potem wszystko się zawaliło – mówili ci, którym udało się wydostać. Parę minut później straż pożarna odebrała pierwszy telefon o katastrofie. Na miejsce zaczęły się zjeżdżać samochody straży, karetki pogotowia, wozy policyjne. Zaczęła się dramatyczna walka o życie przywalonych stalowymi konstrukcjami ludzi. Z godziny na godzinę media podawały coraz bardziej tragiczne wiadomości – według niepotwierdzonych informacji zginęło 15 osób, już 20 ofiar, najnowsze oficjalne dane to 40 zabitych… Wokół zawalonej hali cały czas czuwali bliscy tych, którym nie udało się wydostać spod gruzów. Dzwonili do nich z komórek. - Syn cały czas z nim rozmawia, on rzadko dzwoni, bo mu się komórka rozładowuje – mówiła żona mężczyzny, którego nogi przygniotła blacha. – Martwa koleżanka leży na nim. Relacje tych, którym udało się uciec, są wstrząsające. Jednemu z mężczyzn udało się wyciągnąć trzy osoby, próbował ratować jeszcze trzy inne, ale po chwili zauważył, że nie żyją. Właściciel baru na terenie hali opowiada, jak przysypani mimo niebezpieczeństwa starali się ratować najbardziej poszkodowanych. Robili, co mogli. - To była spontaniczna akcja, każdy drugiemu pomagał. Ale do środka, dalej nie mogliśmy już wejść, to zagrażało bezpieczeństwu – opowiada Marian Musiał, właściciel baru. Strażacy przez zwalisko metalu przebijali się ręcznie. Mogli używać tylko pił, hydraulicznych rozpieraków, łopat. Na miejsce katastrofy przyjechali ratownicy górniczy, GOPR-owcy i TOPR-owcy, żandarmeria wojskowa, specjalna ekipa poszukiwawcza z psami. Pod halę zbiegli się mieszkańcy okolicznych domów. Chcieli włączyć się do akcji ratunkowej, przynosili ubrania, koce, ciepłe jedzenie. - Dowiedziałam się o tym z telewizji, chciałam coś zrobić – mówiła dziewczyna dźwigająca kilka koców. – Nie myślałam, że jest tyle ofiar.

podziel się:

Pozostałe wiadomości