Piekło w Chorzowie

- Mój ojciec został w środku, wszyscy jego koledzy pojechali do Brna, on nie wrócił do autobusu, był ostatni, nie odbiera telefonu – mówi młoda kobieta z Czech. Po chwili dowiaduje się, że psy ratownicze nie wytropiły już oznak życia pod gruzami. – Jezus Maria! – mówi i ukrywa twarz w dłoniach.

Pod halę targową w Chorzowie, która zawaliła się o 17.15 w sobotę, kilkadziesiąt minut później zaczynają przybiegać bliscy tych, którzy wybrali się na wystawę gołębi. Szukają ich wśród wyprowadzanych przez ratowników. Dzwonią do nich przez komórki. - Obie nogi połamane, bark uszkodzony, dzwonił zaraz po 17.15, potem już nie było kontaktu z synem – mówi mężczyzna w średnim wieku. Obok kobieta. Dodzwoniła się do męża. Ma przygniecioną kawałem blachy nogę. Mówi, że leży na nim martwa kobieta. Po kilku chwilach kolejny telefon. - Jest już na noszach, ratownicy próbują go wyciągnąć – mówi przez łzy krewny rannego. Mężczyzna, który szukał syna, nie odrywa telefonu od ucha. W pewnym momencie wyłącza komórkę. - Syn jest w karetce, żyje - uśmiecha się z ulgą. Do podinspektora Andrzeja Gąski z Komendy Wojewódzkiej Policji w Katowicach bez przerwy podchodzą dziennikarze. Co kilka minut zdaje relację z akcji ratunkowej. - Wydobyto już około 100 osób, mam informację o czterech ofiarach śmiertelnych – mówi o 19.35 Andrzej Gąska. Liczba wydobytych zwłok rośnie jednak z godziny na godzinę. O 22.30 ratownicy wyciągają spod rumowiska mężczyznę. Wkrótce okaże się, że to najprawdopodobniej ostatni żywy człowiek. Psy wyszkolone do poszukiwań ludzi nie tropią już oznak życia pod gruzami. Pod halą stoi młoda kobieta z identyfikatorem mężczyzny. Mówi po czesku. - Mój ojciec został w środku, wszyscy jego koledzy pojechali do Brna, on nie wrócił do autobusu, był ostatni, nie odbiera telefonu – mówi. Po chwili dociera do niej informacja o psach. – Jezus Maria! – mówi i chowa twarz w dłoniach. Do szpitali w Chorzowie, Siemianowicach Śląskich, Katowicach, Piekarach Śląskich bez przerwy wyruszają spod hali targowej karetki. Szpitale pracują w pełnej obsadzie, przyjeżdżają lekarze, którzy nie mieli tej nocy dyżuru. Ocaleni nie mogą jeszcze wyjść z szoku, ale opowiadają o tym, co zapamiętali. - W pewnym momencie patrzę, a to jakby lawina z góry leci – mówi mężczyzna w średnim wieku. – Stała koło mnie dziewczyna, zobaczyłem otwór i niebo nad sobą, wyciągnąłem ją, potem ona wyszła o własnych siłach. Na korytarzach bliscy ofiar. Otoczeni przez dziennikarzy, odpowiadają na pytania, choć wielu z nich powoli traci nadzieję. - Przyjechałem, jak tylko usłyszałem, co się stało – mówi starszy mężczyzna. – Komórka mojego szwagra i jego wspólnika była nieczynna. Jest podejrzenie, że jest wśród ofiar, które odwieziono w wiadome miejsce. Jest 23.30. Podinspektor Andrzej Gąska mówi: - Mam informację ze sztabu, że jest już 20 ofiar. Do dziś potwierdzono śmierć 62 osób. ---strona---

podziel się:

Pozostałe wiadomości