Zamach przeciw złu

To był największy zamach w Polsce. 35 lat temu w proteście przeciw masakrze robotników Wybrzeża Jerzy Kowalczyk odpalił ładunki wybuchowe pod aulą WSP w Opolu. Dostał wyrok śmierci, do więzienna trafił jego brat. Przypominamy tę dramatyczną historię.

W nocy z 5 na 6 października 1971 r. w auli Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Opolu nastąpił wybuch. Przyczyną były ładunki wybuchowe, umieszczone w różnych miejscach budynku. Podłożył je pracownik WSP Jerzy Kowalczyk. Został aresztowany, aresztowano też jego brata, Ryszarda, doktora fizyki. Niecały rok później, po trwającym zaledwie dwa tygodnie procesie, sąd wydał wyrok: Jerzego Kowalczyka skazano na karę śmierci, jego brata na 25 lat więzienia. Bracia Kowalczykowie pochodzili ze wsi pod Wyszkowem. W młodości byli świadkami represji władzy ludowej przeciw ”wrogom ustroju”. To ukształtowało ich pogląd na PRL. Jako dorośli ludzie myśleli nad sposobem, w jaki mogliby powiedzieć ”nie” komunistycznemu reżimowi. Zdecydowali się na akcję w auli opolskiej WSP. - To było miejsce, gdzie odbywały się zebrania aktywu partyjnego, konferencje wszystkich szczebli, akademie ku czci milicji, wiece, na których potępiano i wyzywano od warchołów studentów z marca ’68 r. – opowiada Ryszard Kowalczyk. - Pomyśleliśmy z bratem, że byłoby dobrze jakiś materiał wybuchowy o niewielkiej sile rażenia otoczyć farbą, sadzą i by taka petarda nie wyrządzając nikomu szkody wybuchła z podłogi czy sufitu, żeby ogłuszyć, ośmieszyć. Krwawa pacyfikacja protestu stoczniowców w grudniu 1970 r. zmieniła te plany. Kiedy w październiku następnego roku miała odbyć się w auli akademia ku czci milicjantów i zomowców z Opola, którzy brali udział w grudniowej masakrze, Jerzy Kowalczyk, sam, podłożył ładunki wybuchowe, zrobione z zebranych pod Wyszkowem niewybuchów. Zdetonował je w nocy, kiedy ani w auli, ani w jej okolicy nie było ludzi. - Wiem, że Jurek nie jest zabójcą – mówi Ryszard Kowalczyk. – Gdyby chciał wysadzić aulę z ludźmi, zrobiłby to. Nie miał takiego zamiaru. Kara śmierci dla Jerzego Kowalczyka została zmieniona na 25 lat więzienia, m.in. dzięki listowi polskich intelektualistów do władz. Wyszedł z więzienia po 13 latach, Ryszard odzyskał wolność rok wcześniej. Już w III RP ówczesny minister sprawiedliwości Lech Kaczyński wniósł o kasację wyroku z 1972 r. Źle jednak sformułował wniosek i kasacja została oddalona. - Potrzebny byłby mi sprawiedliwy i rzetelny proces – mówi Ryszard Kowalczyk. – Wszyscy są zgodni, że wyrok był drakoński, proces tendencyjny, kara niewspółmierna do przestępstwa. Jerzy Kowalczyk po odzyskaniu wolności wrócił w rodzinne strony. Odseparował się od ludzi, mieszka na torfowiskach pod Wyszkowem. Mówi, że nie zależy mu na rehabilitacji, że nie wraca pamięcią do tego, co stało się 35 lat temu. - Jeśli mi nikt nie przypomina, to nie myślę o tym wcale. Tylko ta ”ciurma” [więzienie – red.] przeklęta mi się śni – mówi Jerzy Kowalczyk. – Odizolowałem się od całego zgiełku na moim skrawku ziemi. Tu czuję się dobrze. I dodaje, że chciałby tylko podziękować tym wszystkim, którzy jeszcze za PRL-u, narażając swoje bezpieczeństwo, stanęli w jego obronie. Jerzy zerwał też kontakt z bratem. Od chwili wyjścia z więzienia bracia spotkali się tylko dwa razy – na pogrzebach matki i ojca. - Nie mam pretensji do Jerzego za to, że byłem więziony – mówi Ryszard Kowalczyk. – Nasze drogi się rozeszły. Czy się zejdą, nie wiem. Ryszard Kowalczyk do dziś nie może przejść obok auli WSP. Odruchowo omija miejsce, które kojarzy mu się z własną i rodzinną tragedią.

podziel się:

Pozostałe wiadomości