To miejsce zawsze będzie należeć do niego

Józef Stawinoga, Polak mieszkający w Anglii, przez lata żył w namiocie na kawałku ziemi między pasami obwodnicy. Kiedy umarł w październiku 2007 r., okazało się, że zostawił ogromny spadek.

Józef Stawinoga od zakończenia II wojny światowej mieszkał w Anglii. Wcześniej przeszedł szlak bojowy z II Korpusem gen. Andersa. W Anglii pracował w stalowni, ożenił się, miał dom. Potem rzucił wszystko. Przez lata żył jak włóczęga, osiedlił się w namiocie, rozbitym na pasie zieleni dzielącym jezdnie obwodnicy w Wolverhampton, w środkowej Anglii. - W latach 50. ożenił się, z Austriaczką, która po dwóch, trzech latach uciekła od niego – opowiada Juliusz Leonowicz, przyjaciel Józefa Stawinogi. – Bardzo to przeżył. Przestał chodzić do pracy. Znalazł na śmietniku plastikową płachtę, zarzucił ją na krzaki, zasnął pod nią. Nad ranem nikt mu nie zwrócił uwagi, przyszedł na drugą noc. I tak tam został. Juliusz Leonowicz zawsze dwa razy w tygodniu odwiedzał przyjaciela. Józef Stawinoga rozbił trzy namioty – w jednym mieszkał, w drugim miał magazyn, w trzecim ubikację. Dbał o porządek, nikomu nie przeszkadzał. Miejscowe władze uznały jego prawo do takiego życia, jakie wybrał i robiły wszystko, by na obwodnicy żyło mu się dobrze. - Codziennie dostarczaliśmy mu posiłki – mówi Sue Lieced, kierowniczka Ośrodka Pomocy Społecznej w Wolverhampton. - Zostawiałam mu je przy namiocie. Opiekowaliśmy się nim na tyle, na ile mogliśmy, a raczej na ile on nam pozwolił. Był bardzo skromny i skryty. Nigdy nic nie potrzebował, o nic nigdy nie poprosił. Józef Stawinoga stał się popularną postacią, dla niektórych wręcz kultową. Historia trampa Freda, bo tak nazwali go Anglicy, obiegła całą Wielką Brytanię. Pisały o nim gazety, kręcono o nim reportaże. Powstał nawet jego internetowy fanklub. Wśród Hindusów zyskał opinię świętego, bo żył jak czczony przez hinduistów święty mąż, sadhu. - W Indiach jest wielu świętych, mieszkają w lasach, nie interesuje ich świat zewnętrzny – mówi Darshanal Chadha, przewodniczący Hinduskiego Związku Wyznaniowego w Wolverhampton. - On był taki sam i dlatego głęboko wierzę, że on też jest święty. Jeżeli ktoś nikogo nie krzywdzi, żyje w takich warunkach i żyje tak z własnej woli – jest święty. Kiedy umarł 28 października ubiegłego roku, miejscowe gazety napisały o tym na pierwszych stronach. Ale już dwa dni po śmierci opinię publiczną zelektryzował wywiad, jakiego jednej z gazet udzielił Juliusz Leonowicz. - Był w wojsku niemieckim, sam o tym mówił, nie krył się z tym – mówi Juliusz Leonowicz. – W latach 50-tych zakładaliśmy parafię, przyjechał ksiądz z Londynu. Był w obozie koncentracyjnym, używali go jako świnkę doświadczalną. Mówił, że rozpoznał Stawinogę jako jednego ze strażników z SS. Stanowczo wobec tej historii protestuje były oficer II Korpusu gen. Andersa, który w 1947 r. pomagał Stawinodze, jako żołnierzowi służącemu w II Korpusie, przejść do cywila. - Nie był jedynym, który z niemieckiego wojska przeszedł do Korpusu – mówi Antoni Rudzki, emerytowany oficer II Korpusu gen. Władysława Andersa. – Ale nie przyjmowano żadnych SS-manów. Stawinoga przeszedł kąpiele, zanim założył mundur. Zbadano go, czy ma pod prawą pachą wytatuowane litery SS. Niczego takiego nie było. Nie ucichły jeszcze echa jednej sensacji, jaką zostawił po sobie Józef Stawinoga, a już wybuchła kolejna. Media odkryły, że pozostawił ogromny spadek. Gazety pisały o milionach funtów. Po 50 latach nagle okazało się, że w Polsce mieszka jego rodzina. Okazało się też, że do lat 60-tych Stawinoga utrzymywał z nią sporadyczne kontakty, od czasu do czasu wymieniali listy. Kontakt jednak się urwał. - Matka opowiadała, że w 1939 r. pożegnał się z nami i poszedł do wojska – opowiada Barbara Janik, przyrodnia siostra Józefa Stawinogi. – Przysyłał paczki – z Egiptu, Palestyny. Mam jego zdjęcie z 1960 r. z dedykacją dla mnie. Spadek, który miał być milionową fortuną, to nieodbierana przez lata emerytura Józefa Stawinogi, maksymalnie 80 tysięcy funtów. Według angielskiego prawa, Barbarze Janik jako przyrodniej siostrze spadek się nie należy. Ustalanie, komu się należy, może potrwać nawet dwa lata, tym bardziej, że Stawinoga miał aż piętnaścioro rodzeństwa. Juliusz Leonowicz, przyjaciel Stawinogi, uważa, że pieniądze powinny zostać wydane na cele charytatywne. Zgadza się z nim Darshanal Chadha, Hindus z Wolverhampton. - Zostawił dużo pieniędzy, które powinny trafić do sierot lub do biednych i potrzebujących – mówi. - Odszedł stąd, miejsce po nim stało się bardzo puste. Przechodnie i kierowcy zawsze patrzą w tamtą stronę, tak jakby chcieli sprawdzić, czy on tam jeszcze jest. Dobrze byłoby postawić w tym miejscu pomnik, po to, żeby pokazać, że zawsze będziemy go pamiętać i to miejsce zawsze będzie należeć do niego. ---strona---

podziel się:

Pozostałe wiadomości