Koń, koza, psy i koty
Pan Jerzy razem z rodziną zajął nielegalnie teren w centrum Siemianowic prawie 20 lat temu. Działka, na której stworzył swoje „ranczo”, należy bowiem do miasta. To miejsce miało w założeniu wyglądać jak gospodarstwo rolne, jednak w praktyce jest składowiskiem złomu i starych przedmiotów.
- To takie nasze drugie mieszkanie. Mamy tu zwierzaki, mamy co robić. Ludzie mają gospodarstwa na wsi, a my zrobiliśmy swoje w mieście. Zdarzało się, że ludzie mówili, że to śmietnik albo złomowisko. Innym z kolei się to podoba, bo jest mało spotykane – tłumaczy Anna Szlęzak, partnerka pana Jerzego.
Pani Anna i pan Jerzy mają siedmioro dzieci, w wieku od 8 do 22 lat. Gospodarstwo miało dać im namiastkę wiejskiego życia w centrum miasta.
- Jestem świadoma tego, że żyjemy inaczej. Konia mamy od znajomego, był wzięty dla dzieci. Mamy go chyba już z 10 lat – liczy pani Anna.
- Najważniejsze są tu dla nas zwierzęta, szczególnie kotki – potwierdzają dzieci.
Rodzina, oprócz zwierząt, które trzyma w gospodarstwie, ma też sześć psów, siedem kotów i małą kozę. Wszyscy mieszkają w bloku obok, gdzie śpią zaledwie na kilkunastu metrach kwadratowych.
- Dzieciom to nie przeszkadza. Córka sama wzięła koziołka do domu. Myślę, że niejedno zwierzę jeszcze mi do domu przyniosą – śmieje się pani Anna.
Jak „ranczo” pana Jerzego oceniają sąsiedzi?
- Ludzie są zaciekawieni tym terenem, przychodzą wycieczki, robią zdjęcia. Mi to nie przeszkadza – mówi jeden z nich.
- Jako sąsiedzi to bardzo pomocni, serdeczni ludzie. Pan Jurek jest chory, ale zawsze pomoże – chwali Krystyna Sadowska.
Likwidacja „rancza” Ponieważ zagracony teren zaczął się rozrastać, urzędnicy po latach postanowili go odzyskać. Zgodnie z wyrokiem sądu działkę należy posprzątać, a „ranczo” zlikwidować, co dla pana Jerzego i jego rodziny oznacza prawdziwy dramat.
- To nie jest zabudowa mieszkalna. To wszystko jest z drewna, komu to teraz przeszkadza po 20 latach? – zastanawia się Anna Szlęzak. I dodaje: - Może jest to troszkę zaniedbane, ale można to posprzątać, nie ma problemu.
Konflikt z urzędnikami ciągnie się od wielu lat. Miasto, do którego należy działka, oddało więc sprawę do sądu. Ten powołał biegłego, który oszacował koszty sprzątania i przewiezienia zwierząt na ponad 300 tysięcy złotych. Problem w tym, że rodzina żyjąca z zasiłku, takich pieniędzy nie ma.
- Wszystko wskazuje na to, że w niedługim czasie otrzymamy dokumenty z sądu, które umożliwią nam, jako miastu uprzątnięcia tego terenu. Zdajemy sobie sprawę z sytuacji finansowej pana Jerzego i jego partnerki i wiemy, że wydatki, które miasto poniesie będą niemal na pewno nie do odzyskania - przyznaje Piotr Kochanek, rzecznik prasowy Urzędu Miasta w Siemianowicach Śląskich.
Pracownik socjalny zwracał uwagę
Rodzina od wielu lat korzysta z pomocy MOPS-u, który zapewnia im leki oraz żywność. Pracownik socjalny odwiedza ich jednak tylko raz na trzy miesiące.
- Pracownik socjalny nie jest władny temu, aby uprzątnąć lokal, czy tzw. „ranczo”, które pan Jerzy stworzył jako cześć swojego hobby – twierdzi Mateusz Kacy, dyrektor MOPS w Siemianowicach Śląskich. I dodaje: - Zapewniam, ze pracownik socjalny wielokrotnie zwracał tym ludziom uwagę, jaki może być efekt ich działań, ale nie mógł nic wyegzekwować.
- Pracownik socjalny nigdy nie miał pretensji o to, jak ten teren wygląda, ani nie zgłaszał pretensji, że coś mu nie pasuje. Nigdy na ten temat z nami nie rozmawiano. Przychodzili, popatrzyli i tyle – odpowiada partnerka pana Jerzego.
Po naszej wizycie urzędnicy zapewnili, że są otwarci na rozmowy z użytkownikami „rancza”. Zapewniają, że przekażą im kawałek ziemi pod ogródek działkowy w innej części miasta. Warunek jest jednak jeden: musi być schludnie i czysto. Pan Jerzy z rodziną zapewnił, że przyjmie propozycję.