Śmierć młodej kobiety po porodzie w prywatnej klinice. Prokurator: Pani Anna mogła żyć

Sala porodowa
Śmierć młodej kobiety po porodzie w prywatnej klinice
Na świat przyszło jej dziecko, ale nie mogła się nim cieszyć. Pani Anna, według prokuratury, zmarła w wyniku zaniedbań lekarzy.

Pan Krzysztof razem ze swoją partnerką Anną pod koniec maja zgłosili się do prywatnej kliniki w Bielsku-Białej na umówiony zabieg cesarskiego cięcia. Na świat przyszedł ich zdrowy syn. Ogromna radość z narodzin była jednak bardzo krótka. Zaczęły się powikłania poporodowe.

Kolejne długie godziny były horrorem dla ojca, który obserwował, jak stan jego partnerki systematycznie się pogarszał. Wielokrotnie prosił, aby ją ratowano. Niestety, kobieta zmarła po kilkunastu godzinach cierpienia.

Prokuratorskie śledztwo ws. śmierci po porodzie

Po kilku miesiącach śledztwa, prokuratorzy nie mają wątpliwości, że do śmierci pani Anny doszło w wyniku zaniedbań dwóch lekarzy: anestezjologa, czyli szefa kliniki, i ginekologa.

- W moim najlepszym przekonaniu pani Anna mogła żyć – mówi Łukasz Zachura z Prokuratury Okręgowej Bielsko-Biała Północ. I tłumaczy: - Błędy, które zaistniały w procedurze medycznej, doprowadziły do tego, że na początku nie zdołano zdiagnozować w sposób właściwy jej stanu, a kolejno podjęte działania medyczne były niewłaściwe i spóźnione.

Jak zaznacza prokurator, „kluczowym dowodem w sprawie jest pozyskana opinia biegłej z zakresu ginekologii i położnictwa”.

- Opinia jest jednoznaczna, kategoryczna i wykazała, że postępowanie medyczne było nieprawidłowe, a konsekwencją tego nieprawidłowego postępowania był zgon – mówi prokurator Łukasz Zachura.

Co wydarzyło się w prywatnej klinice?

Pan Krzysztof dobrze pamięta dramatyczne godziny, kiedy stan jego partnerki się pogarszał. Kobieta skarżyła się na ból brzucha. Cały czas spadało jej ciśnienie, a tętno rosło. Było widać, że jest coraz słabsza, nie miała sił już mówić. Mimo niepokojących objawów, personel medyczny zwlekał z pomocą. Mężczyźnie szczególnie utkwiło w pamięci zachowanie lekarza - właściciela kliniki, który miał opiekować się jego partnerką.

- Przyszedł szef, mówi do niej: „Pani Aniu, zbieramy się, trzeba będzie wstawać”. Ale ona nie miała sił. Był moment, w którym już nie podawano wartości ciśnienia, tylko pielęgniarka patrzyła na szefa z błagalnym wzrokiem i przerażeniem, żeby coś zrobił – relacjonuje pan Krzysztof.

- Zwróciłem się do niego: „Błagam, niech pan wzywa karetkę”. A on mówi: „Wie pan kim ja jestem?”. Ania cały czas słabła, były momenty, gdzie przekręcały się jej gałki oczne, uciekały do góry – opowiada nasz rozmówca.

Zgodnie z opinią biegłych, już na tym etapie konieczna była natychmiastowa interwencja chirurgiczna, żeby ratować życie pani Anny. Jednak w prywatnej klinice wiele godzin z tym zwlekano. Według prokuratury, zwłoka wynikała z tego, że w klinice nie było lekarza, który mógłby taką operację przeprowadzić.

- W tym czasie ginekolog nie był obecny. A według ustaleń śledztwa, popartych opinią, powinien być tam bezwzględnie. Nie jest dopuszczalne ze względu na procedury medyczne, aby pacjentka tego typu zabiegu pozostawała bez obserwacji przez lekarza ginekologa – zaznacza prokurator Łukasz Zachura.

Mijała już 7 godzina po cesarskim cięciu, stan pani Anny cały czas się pogarszał. W końcu - około 19 - pan Krzysztof usłyszał, że jego partnerka będzie operowana.

- Przewożono ją na salę operacyjną, zdążyłem tylko powiedzieć: „Aniu, kocham cię. Czekam na ciebie”. Ona była zbyt słaba, żeby cokolwiek mówić – wspomina pan Krzysztof.

Jak lekarz tłumaczył sprawę?

Mimo, że operacja nie powiodła się, przez kolejne godziny zwlekano z wezwaniem karetki. W końcu, dopiero koło północy, przewieziono panią Annę do szpitala w Cieszynie. Pan Krzysztof pojechał tam razem z siostrą swojej partnerki.

- Jak tam pojechaliśmy, to Ania była w stanie agonalnym – mówi Ewa Kos, siostra nieżyjącej kobiety.

- Byliśmy później w centrum medycznym, w którym moja siostra rodziła. Rozmawialiśmy z tym lekarzem, rozkładał ręce, na zasadzie – zdarza się, nie udało się. Czy była jakakolwiek skrucha? Nie. Opowiadał o swoich byłych żonach, że tak się życie potrafi potoczyć. Po tym człowieku nie było widać żadnych emocji – mówi wstrząśnięta pani Ewa.

- Widziałam w nim pychę, butność, przekonanie o tym, jaki jest dobry. Że zna się na tym, co robi i jest przekonany, że zrobił wszystko, co się dało – dodaje nasza rozmówczyni.

O opinię na temat właściciela kliniki, czy faktycznie jest taki nieomylny, poszliśmy zapytać w Beskidzkiej Izbie Lekarskiej.

- Z rejestru lekarzy wynika, że przynajmniej jeden z lekarzy, który brał udział w tym zdarzeniu, był w przeszłości karany przez sąd lekarski. Ale nie zajmowałem się tą sprawą wtedy – mówi Maciej Skwarna, okręgowy rzecznik odpowiedzialności zawodowej.

Okazuje się, że w 2012 roku Andrzej W. został prawomocnie skazany na 2 lata więzienia w zawieszeniu na 4. Do tego, za nieumyślne doprowadzenie do śmierci młodej pacjentki podczas zabiegu wycięcia tarczycy zastosowano wobec niego 3-letni zakaz wykonywania zawodu lekarza.

podziel się:

Pozostałe wiadomości