14 października Robert Dziekański wylądował na lotnisku w Vancouver. To była jego pierwsza w życiu podróż samolotem. Poleciał do matki, która od ośmiu lat mieszka i pracuje w Kanadzie. Zmęczony, zestresowany, nieznający angielskiego, nie potrafił znaleźć na lotnisku nikogo, kto pomógłby mu trafić do miejsca, gdzie czekała na niego matka. Jedynymi osobami, które się nim zainteresowały była czwórka policjantów, zaniepokojonych jego dziwnym zachowaniem. Robertowi Dziekańskiemu puściły nerwy, wyczerpany męczącą sytuacją zaczął nerwowo chodzić, gestykulować, pokrzykiwać, uderzać w różne przedmioty. Nie był jednak agresywny. Policjanci nie potrafili się z nim dogadać. Otoczyli go, szybko wyciągnęli elektryczne paralizatory. Uderzony nimi Robert Dziekański upadł, straszliwie krzycząc. Policjanci nie wezwali pomocy. Dziekański umarł, jego serce nie wytrzymało porażenia prądem. Przez miesiąc nikt nie wiedział o tym, co naprawdę stało się 14 października na lotnisku w Vancouver. Wersja oficjalna – policjanci próbowali obezwładnić niebezpiecznego, agresywnego mężczyznę w sile wieku. Ale potem, dzięki ujawnionym nagraniom, zrobionym przez świadków – przypadkowych pasażerów, dzięki śledztwu kanadyjskich dziennikarzy, pokazał się inny obraz zdarzenia. Jednocześnie okazało się, że jedno z największych kanadyjskich lotnisk nie jest przygotowane do niesienia pomocy medycznej. Lotnisko w Vancouver nie posiadało służb medycznych, które mogłyby szybko zareagować i - być może - uratować życie Roberta Dziekańskiego. Dla porównania - znacznie mniejsze lotnisko w Katowicach-Pyrzowicach, to, z którego Polak rozpoczynał swoją podróż, dysponuje przeszkolonym personelem medycznym i jest kompleksowo wyposażone w sprzęt ratowniczy. Robert Dziekański nie był pierwszą ofiarą paralizatorów - taserów. W Kanadzie i USA w ostatnich latach wskutek porażenia taserem zmarło ponad 300 osób. Część opinii publicznej zarzuca policji nadużywanie tej niebezpiecznej broni, policja twierdzi, że zapobiega ona dużo groźniejszym wypadkom, gdy trzeba obezwładnić niebezpieczną osobę. Czy Robert Dziekański był niebezpieczny? Ujawnione miesiąc po tragedii filmy, nagrane przez świadków – pasażerów na lotnisku w Vancouver, pokazują, że nie. Policja starała się ukryć prawdziwy przebieg zdarzenia. Twierdziła, że do śmierci Polaka doszło, gdy funkcjonariusze starali się obezwładnić agresywnie zachowującego się mężczyznę w sile wieku. Po ujawnieniu prawdziwych okoliczności śmierci Polaka, Kanada przeżyła szok. Doszło nawet do manifestacji ludzi, przerażonych i oburzonych tym, co się stało. Teraz wypadkiem na lotnisku zajęła się prokuratura. Powstała komisja, która ma przeanalizować użycie taserów. Ale jednocześnie pojawiła się komputerowa gra. Niebieski ludzik symbolizujący policjanta rusza w pościg za postacią z doklejonym autentycznym zdjęciem twarzy Roberta Dziekańskiego. Gra jest skonstruowana, jak krótki film. Gracz nie może uratować bohatera. Jej wynik jest z góry przesądzony. Robert ginie od strzału z paralizatora. W tle wielkiego skandalu pozostała najbardziej przejmująca historia – dramat matki Roberta Dziekańskiego, pani Zofii Cisowskiej. W Kanadzie razem z synem chciała zacząć nowe życie, naprawić i ułożyć je na nowo. Śmierć Roberta, tragedia matki, tym większa, że nastąpiła w chwili początku czegoś dobrego, kiedy wreszcie miały szanse ziścić się marzenia dwójki zwykłych, kochających się ludzi, rozdzielonych przez los. Reporter UWAGI! towarzyszył Zofii Cisowskiej w jej podróży w rodzinne strony syna, na Dolny Śląsk. Spędziła tam Boże Narodzenie. Potem wróciła do Kanady, ma tam pracę. Dotąd żyła w oczekiwaniu na syna, chciała także jemu znaleźć pracę, potem, na stare lata pragnęła wrócić z nim do Polski, do rodzinnej miejscowości syna, Pieszyc. Teraz wróciła do Kanady. Mówi, że będzie ze wszystkich sił dążyć do ukarania winnych śmierci syna. I każdego roku, w rocznicę dnia, kiedy został zabity, przez kilka godzin będzie czuwać na lotnisku w Vancouver. Zobacz także:Chciał zmienić swoje życie Śmierć Roberta Dziekańskiego