Tomek przyjechał do Warszawy tylko na jeden dzień. Miał pomóc w zainstalowaniu programu komputerowego swojemu 9-letniemu kuzynowi Michałowi. Po południu chłopcy poszli pobawić się na podwórku. - Michał powiedział, że Tomek zaproponował przejście przez lód. Michał wszedł pierwszy. Lód się załamał. Tomek natychmiast skoczył do wody. Nie wiem skąd znalazła się tam plastykowa butelka po wodzie mineralnej. Tomek wziął kuzyna od tyłu pod pachy. Obaj się trzymali rączkami na tej bańce. Krzyczeli ratunku. Było bardzo dużo ludzi. Jeden pan tylko pomógł, bo miał telefon komórkowy i zadzwonił po służby ratunkowe – mówi Marek Chrościcki, stryj Tomka. Wszystko działo się na osiedlowym jeziorku, w miejscu, w którym głębokość wody nie przekracza 120-150 cm. Mimo to nikt z gapiów przyglądających się walczącym o życie chłopcom nie wyciągnął do nich ręki. Dlaczego pomoc licznie zgromadzonych na brzegu ludzi ograniczyła się jedynie do wykonania telefonu do policji? - Ja nie potrafię pływać, ale jeśli jest tyle osób podjęłabym apelację krzykiem. Każdy ma jakiś szalik. Można było rzucić apel: „ratujemy to dziecko” – płacze Wiesława Chrościcka, matka Tomka. Na miejsce przyjechała straż pożarna i policja. - Była g. 16.38, kiedy wpłynął sygnał o osobach w przerębli. Natychmiast zostały wysłane dwie jednostki. Przy przerębli był policjant i zabezpieczał jedną osobę. Jeden z chłopców był pod lodem. Strażak wskoczył do przerębli. Od razu znalazł osobę, która była pod wodą. Przystąpiono do natychmiastowej rehabilitacji. Zabawa na lodzie w tym dniu zakończyła się jednak tragicznie – powiedział Witold Łabajczyk, rzecznik prasowy Stołecznej Straży Pożarnej. - 20 minut czekania na policję, to jest kawał życia. Cztery metry od brzegu. Kilku mężczyzn. Wystarczyło sobie podać ręce. Czuję ogromny ból. To nieszczęście mogło się skończyć jedynie zapaleniem płuc – uważa Krzysztof Chrościcki, ojciec Tomka.