"Lewe" kasy w autobusach

Dzięki zeznaniom byłego pracownika prokuratura mogła aresztować prezesa i księgową firmy przewozowej z Ustki. Zarzucono im kradzież prawie półtora miliona złotych. Oboje wyszli jednak z aresztu, a Roman Zielonko jest teraz prześladowany przez rodzinę prezesa.

W Ustce i okolicach od kilkunastu lat prężnie działał PKS RAMI. Firma miała kilka oddziałów i rozbudowaną sieć autobusów. - Największy interes firmy przewozowe mają latem. Można powiedzieć, że za zarobek z półtora miesiąca, można się utrzymać przez cały rok - mówi Jacek Rodziewicz, wiceprezes PKS RAMI. Od 2003 roku firma zaczęła funkcjonować coraz gorzej. Kilka lat temu, podczas przeprowadzki do nowego biura, wiceprezesowi skradziono kasy fiskalne. Śledztwo w tej sprawie umorzono. Okazało się jednak, że właśnie na tych skradzionych kasach współwłaściciel firmy robił interes. - W firmie istniały dwa komplety kas fiskalnych. Jedne zalegalizowane, zgłoszone do odpowiednich urzędów, natomiast drugi zestaw to kasy fiskalne niezalegalizowane, którymi posługiwali się pracownicy firmy. Nabijali na te kasy ceny biletów, natomiast zyski nie były ewidencjonowane w firmie. Była to tak zwana „lewa kasa”. 1,5 mln nowych złotych – mówi Robert Firlej z Prokuratury Okręgowej w Słupsku. - Przekręty z kasami zaczęły się w 2003 roku. Prezes wezwał mnie do biura. Leżało u niego pięć kas. Przy pani Iwonie, swojej żonie, a zarazem głównej księgowej, dał mi te kasy informując, że mam je wprowadzać do autobusów tylko na jego polecenie, albo Iwony. Portier wydawał pracownikom te kasy – mówi Roman Zielonko, były pracownik PKS RAMI, który ujawnił proceder. Kasy pobierały konduktorki, które później sprzedawały bilety. Utarg z każdego kursu odbierał sam prezes lub jego syn. Lewe rachunki były skrzętnie ukrywane przez księgową - żonę prezesa. Pan Roman postanowił skończyć z nielegalnym procederem. Odszedł z firmy zabierając fałszywe kasy fiskalne, by mieć dowody przestępstwa. Opowiedział o tym wiceprezesowi i razem powiadomili policję. Od tego czasu zaczęły się ich kłopoty. Prezes firmy zaczął im grozić. - Zaczął mnie szukać po Słupsku, dobijać się do domu. Pewnego dnia dostałem telefon od wiceprezesa, że jedzie znowu i że jeśli mnie nie będzie, to jedzie po moje dzieci. Prezes i księgowa trafili do aresztu, ale na wolności pozostawał ich syn. Przez kilka tygodni zastraszał pracowników, którzy przerwali przestępczy proceder. Na święta pan Roman i wiceprezes dostali sms-y z groźbami. Choć policja i prokuratura wiedziały o pogróżkach, śledztwo w tej sprawie wszczęto dopiero po kilku miesiącach. Mimo to prokuratura zwolniła z aresztu prezesa i jego żonę. Przerażeni pracownicy nie chcieli z nami rozmawiać o tym, co się dzieje w firmie. Także prezes odesłał nas do sądu. Mówi, że ani on, ani jego synowie nikomu nie grozili. Od kilku tygodni prezes Mariusz R. wraz z żoną mają dostęp do wszelkiej dokumentacji firmy. Wyszli na wolność, mimo, że prokuratura nie zakończyła postępowania w sprawie nieprawidłowości w firmie RAMI. - Żałuję dziś, że w ogóle coś powiedziałem. Jeśli mnie lub moim dzieciom coś się stanie, to nikt nawet palcem nie kiwnie. Jeżeli ktoś kradnie, to lepiej kraść z nim, niż zgłosić, że ktoś kradnie – uważa dziś pan Roman.

podziel się:

Pozostałe wiadomości