Dziennikarza UWAGI! pokazali wczoraj, że w ośrodkach Jacka Paca pensjonariusze zamiast dożywać spokojnej starości, przeżywają prawdziwy horror. Mimo to dyrektor twierdzi, że w jego domach nic złego się nie dzieje. Uważa, że nagonka na niego to zemsta byłych pracowników. - Mamy bardzo dobrą opiekę. Nie mamy żadnych skarg od rodzin – tłumaczy Jacek Pac. A jednak są rodziny, które mają wiele zastrzeżeń do funkcjonowania placówek. - Uważam, że w jakiś sposób doprowadzili do śmierci mojego wujka. Zrobili to przez zaniedbanie – mówi Olga Wojtkiewicz, krewna jednego z pensjonariuszy. Każdego miesiąca Narodowy Fundusz Zdrowia dopłaca do części pacjentów średnio 1 tys. 300 zł. Prawie drugie tyle muszą płacić rodziny, które nie wiedzą, że pobyt ich bliskich w ośrodkach finansuje NFZ. - Byli tacy pacjenci, którzy płacili po 1100 zł. Rodziny nie wiedziały, że staruszkowie byli pod funduszami. Dyrektor kazał to jak najdłużej ukrywać, żeby rodzina się o tym nie dowiedziała i żeby płacili. Byli pacjenci, którzy kosztowali grubo ponad 2 tys. zł – opowiada Grażyna Półtorak, była pielęgniarka w ośrodkach Jacka Paca. Dyrektorowi nie wystarczają jednak wpłaty od rodzin i NFZ-tu. Pracownicy zabierają staruszkom także ich emerytury. Chociaż na jednego pacjenta przypada niekiedy nawet 3 tys. zł, dyrektor oszczędza nie tylko na jedzeniu, ale i na fachowcach. Lekarz bywa tam rzadko. Zgony pacjentów stwierdza przez telefon i wystawia druki aktów zgonu in blanco. - Były akty zgonu gotowce. Pielęgniarki mają je we wszystkich domach w biurkach. Jeżeli pacjent zmarł, to lekarz kazał wypisać kartę i wydać ciało zakładowi pogrzebowemu. Było wiele przypadków, że lekarz nie przyjeżdżał stwierdzić zgonu. To jest łatwe do sprawdzenia. Bo jak lekarz mógł przyjechać, gdy w tym czasie pracował w szpitalu. Być może w tym czasie operował pacjenta – opowiada Grażyna Półtorak, była pielęgniarka w ośrodkach Jacka Paca. O tym, że lekarz ten pracuje w dwóch miejscach jednocześnie i wystawia druki, nic nie wiedziano w szpitalu, w którym jest zatrudniony. - To jest nieprawdopodobne i przerażające. Uważam, że ta praktyka nie powinna mieć miejsca – mówi Ewa Pełszyńska, dyrektorka Centralnego Szpitala Klinicznego Akademii Medycznej. - Czasami nie mam przy sobie pieczątki, więc stempluję więcej kart. I przy okazji, gdy jestem, a coś się dzieje to wypisuję akt zgonu. Tylko tyle. Nikt poza mną tego nie robi – tłumaczy się Krzysztof K., lekarz współpracujący z ośrodkami Jacka Paca. Mimo tłumaczeń, dyrekcja szpitala pożegnała się z lekarzem następnego dnia. Nad jego przyszłością zawodową zastanawia się także izba lekarska.