Kiedy w czerwcu Endy Gęsina-Torres ruszał w podróż przez Europę, marzyliśmy o normalności: bez wirusa, maseczek, lockdownów. Dzisiaj, kiedy przez świat przetacza się kolejna fala pandemii i wprowadzane są nowe restrykcje, widzimy, jak nierealne były to marzenia.
Niemcy i Francja
Pierwszym przystankiem na trasie był Zgorzelec, symbol trudności jakie spotkały Polaków pracujących w Niemczech, ale mieszkających po polskiej stronie. Ze względu na zamkniecie granic i obowiązkową kwarantannę wielu ludzi nie mogło pracować. Zdesperowani organizowali głośne na całą Polskę protesty.
- Ludzie byli niezadowoleni z tego, że nie mogą normalnie żyć. Że mur tak naprawdę postawiono im w życiu. Że nie mogli jechać i zarabiać na rodziny - tłumaczył Michał Niebudek.
- Jedna osoba genialnie podsumowała to na Facebooku. Żyjemy w miejscu, gdzie w polską bułkę wsadza się niemiecką kiełbasę i zapija czeskim piwem. Kryzys nam uświadomił, jak bardzo integrowaliśmy się przez te lata. Z Czechami, Słowakami i Niemcami, jak to wszystko stało się jednym organizmem – dodał Niebudek.
Niemcy uznawane były za prymusa w radzeniu sobie z pandemią. Jeszcze kilka miesięcy temu nie spodziewano się tam, że tuż przed Bożym Narodzeniem znów ogłoszony zostanie lockdown.
Kolejnym miastem, które odwiedził nasz reporter było Drezno. Nie każdy wie, że to jedno z europejskich centrów argentyńskiego tanga.
- Mój pierwszy okres w Niemczech, to był czas bez języka. Mogłam się komunikować z ludźmi po angielsku, albo wejść w inną komunikację - przez muzykę i ruch. Koronawirus zabrał mi tango. Ale brakuje mi nie tylko bliskości fizycznej, kto teraz jest samotny, długo zostanie samotny i ta samotność wisi w powietrzu – mówiła Ala, tancerka z Drezna.
We Francji, słynne szlaki turystyczne w Alpach, zwykle pełne ludzi, na początku tego lata były puste. Mimo że wówczas wskaźnik zakażeń spadał, górę brał strach przed podróżowaniem.
W Nicei nasz reporter spotkał się z panią Ewą, Polką, która przez 20 lat mieszkała w Los Angeles, gdzie pracowała jako projektantka i stylistka hollywoodzkich gwiazd.
- W Nicei jest trochę jak u pana Boga za piecem. Jak się coś dzieje, to tu w mniejszym stopniu. To chyba przez słońce i atmosferę, ludzie są bardziej na luzie. To turystyczne miejsce, widać przerażenie bardziej ekonomiczne niż medyczne – opowiadała kobieta.
Hiszpania
Jedną z pierwszych osób, z którymi nasz reporter spotkał się po dojechaniu na miejsce, był doktor Mariusz Lucejko, specjalista chorób zakaźnych z Białegostoku, który przeprowadził się do Barcelony miesiąc przed lockdownem. Kiedy pandemia uderzyła w Hiszpanię, polski lekarz chciał zgłosić się do pracy na ochotnika, ale przez zawiłą biurokrację nigdzie nie chciano go przyjąć.
- Dla mnie jako zakaźnika wielce deprymujące było siedzenie przez trzy miesiące i oglądanie wszystkiego w telewizji. Po to jestem zakaźnikiem, żeby w czymś takim uczestniczyć, a nie mogłem pomóc – ubolewał.
Barcelona, którą w 2019 roku odwiedziło aż 12 mln osób, z dnia na dzień pustoszała.
- Teraz nie ma turystów. W zeszłym roku o tej godzinie pod katedrą Sagrada Familia było pełno ludzi. Biznes kwitł. Miasto było wypełnione po brzegi – wspominał Ivan, fryzjer z Barcelony.
- Z jednej strony to smutne widzieć to miasto puste, ale część osób mówi "wow", bo ma Barcelonę tylko dla siebie – wskazywała Maria, turystka z Madrytu.
Dla wielu brak tłumów oznaczał po prostu brak pracy. Na przykład dla Joanny ze Szczecina, DJ-ki, która mieszka w Barcelonie od 7 lat.
- Brakuje mi imprez, zwłaszcza, że lato to najbardziej intensywny sezon. Przyszły dla wszystkich trudne czasy – mówiła.
Trudne czasy przyszły też dla branży gastronomicznej. Opowiedział o tym Jarosław, Polak, który od 16 lat jest menadżerem restauracji w Madrycie.
- Kiedy w połowie marca zaczął się stan alarmu, zmuszeni byliśmy zamknąć i do tej pory jesteśmy na tymczasowym bezrobotnym. Chodzi o 22 osoby. Tęsknię za pracą i normalnością.
Latem w całej Hiszpanii liczba zakażeń spadała i luzowano restrykcje. Przywrócenie połączeń lotniczych było dla wielu dowodem na to, że Europa zmierza ku normalności.
- Chcieliśmy się wyrwać z tego polskiego piekiełka, bo tego nie da się wytrzymać. Politycznie jest tak gorąco, że odrzuca – mówili Anna i Bolek, którzy przylecieli do Hiszpanii na wakacje.
Pogorszenie sytuacji
Słynne nadmorskie kurorty, jak Sitges pod Barceloną, wypełnione ludźmi po brzegi, były przykładem na to, jak bardzo wszyscy mieli dość pandemii.
- Codziennie rośnie liczba przypadków zakażeń. Wielu ludzi urządza imprezy i wita się pocałunkiem, to jest po prostu dramat – zwracał uwagę Fernando, właściciel baru.
Na efekty takiego podejścia nie trzeba było długo czekać: na przełomie lipca i sierpnia liczba zakażeń zaczęła gwałtownie rosnąć.
Nasz reporter odwiedził wówczas Andaluzję, gdzie przyglądał się sytuacji, w jakiej znaleźli się artyści flamenco, muzyki, która jest jednym z symboli Hiszpanii.
- Mam nadzieję, że nie musimy mówić o śmierci flamenco, ale na pewno można powiedzieć o paraliżu tej sceny w Sewilli – oceniała Emilia, nauczycielka w liceum i jedna z najlepszych polskich tancerek flamenco.
Choć było lato, z normalnością miało niewiele wspólnego. Codziennie pojawiały się nowe restrykcje: obowiązkowe noszenie maseczek i lockdowny w wielu miejscowościach.
Aranda del Duero stało się jednym z zamkniętych miast.
- Przyczyną nowych zachorowań jest nocna rozrywka, działające do późna dyskoteki, picie przez młodzież z jednej butelki, nieprzestrzeganie zasad sanitarnych – wskazywał Jose Carlos, mieszkaniec Aranda del Duero.
Nikt nie miał wątpliwości, że Hiszpania zmaga się z drugą falą pandemii. O nastrojach, jakie wtedy panowały, opowiadał Daniel, pielęgniarz z Madrytu.
- Czuć zdenerwowanie. Mamy już potrzebny sprzęt ochronny, ale wszyscy mamy w głowie to, co przeżyliśmy wcześniej. Panuje strach i niepokój na samą myśl o tym, że znowu będziemy przeżywać stres. Słowo, które najczęściej pojawia się w naszych rozmowach, to strach - mówił.
Na początku września, Hiszpania znowu została objęta zakazem lotów przez wiele państw, miedzy innymi Polskę. Na opustoszałym lotnisku w Barcelonie nasz reporter rozmawiał z Polakami, którzy w ostatniej chwili wracali do domu.
- Skorzystaliśmy z ostatniej okazji, żeby zobaczyć się z rodziną, która tutaj mieszka. Nie wiemy, jak dalej będzie wyglądała sytuacja – mówiła pani Anna.
Pod koniec września dzienna liczba zakażeń koronawirusem w Hiszpanii dochodziła do 40 tys.
Część osób uważa, że pozytywnym efektem pandemii jest to, że doceniliśmy inne ważne w życiu rzeczy, których wcześniej nie dostrzegaliśmy. Naszemu reporterowi opowiedział o tym Norbert, muzyk i konstruktor organów, który od 16 lat jest organistą w katedrze Santander.
- Ludzie, wierzący czy nie wierzący, muszą odnaleźć sens. Wiele osób, z którymi rozmawiałem, odnalazło rodzinę na nowo i zrozumiało, że mają inne życie niż praca. Człowiek zaczął myśleć, szukać wartości, myśleć, co zrobić z życiem.