Kilka tygodni temu, w dwóch hangarach na terenie byłego lotniska wojskowego w Pile, mieszkańcy przypadkowo odkryli nielegalne składowisko odpadów chemicznych. - Pracuję w pobliżu lotniska i często skracam sobie drogę przez teren lotniska. Zwróciłem uwagę, że z boku leżą jakieś butelki, opakowania i był uderzający smród. Wziąłem latarkę i zacząłem sprawdzać, co to jest, bo tam się dzieci często bawią. Na pewno były narażone na wdychanie tych oparów. Gdy wiosenne słońce zaczynało grzać, było czuć w promieniu 100 – 200 metrów. Aż dusiło – powiedział informator. Toksyczne substancje znajdowały się niepełna dwa kilometry od centrum miasta, zabezpieczone jedynie małymi kłódkami, które można było bez trudu zerwać. - Czuje się kwaśny posmak na ustach. To są te chemikalia i substancje, które się tu znajdują. To są wielkie tysiąclitrowe pojemniki poustawiane jeden na drugim. Straszny smród – mówi Michał Kępiński, reporter TV – Asta. Policjanci szybko ustalili, że odpady na lotnisku nielegalnie zgromadził Marian M., ale nikt nie wiedział, co właściwie znajduje się w hangarach. Dlatego ich otwieraniu towarzyszyły nadzwyczajne środki bezpieczeństwa. Marian M. gromadził śmieci od ponad roku. Firmy, które chciały pozbyć się niebezpiecznych odpadów, zgłaszały się do niego, bo mężczyzna oferował ceny kilkakrotnie niższe od konkurencji. Jednak w przeciwieństwie do innych przedsiębiorców zajmujących się utylizacją Marian M. nie zamierzał postępować zgodnie z prawem. - Podejrzany prowadząc taką działalność nie posiadał środków transportu, początkowo nie zatrudniał żadnych osób, jak również nie miał wynajętych stosownych pomieszczeń, w których mógłby składować te niebezpieczne substancje. Aby zutylizować te substancje, trzeba mieć ogromną linię technologiczną, profesjonalnie wyposażone laboratorium. Taka firma, która w pewnym sensie istniała tylko na papierze, nie miała takich możliwości. Nie miała nawet legalnym możliwości zmagazynowania tych odpadów – mówi Maria Wierzejewska – Raczyńska, prokurator rejonowy w Pile. Koszt zutylizowania jednej tony niebezpiecznych odpadów chemicznych waha się do kilkuset do kilku tysięcy złotych. Firmy, które się tym zajmują, dysponują technologiami wartymi miliony. Wszystko po to, żeby przy przetwarzaniu chemikaliów nie doszło do wybuchu lub zatrucia środowiska. - Takie beczki nie powinny stać przez długi czas dlatego, że odpad rzadko a w zasadzie nigdy nie jest substancją jednorodną. To jest zawsze mieszanina jakiś związków chemicznych. Można się więc spodziewać, że w beczce będą zachodzić reakcje chemiczne. Nie możemy przewidzieć, w która stronę one będą podążać – tłumaczy Barbara Farmas, Wiceprezes Sarpi Dąbrowa Górnicza Sp. z o o. Marian M. umieścił na lotnisku w Pile ponad 2 tys. ton niebezpiecznych odpadów. Inspektorzy ochrony środowiska naliczyli w hangarach ponad 100 toksycznych substancji. Ze wstępnych badań wynika, że chemikalia dostały się już do gleby. - Najbardziej toksyczna jest rtęć. Do tego są związki kadmu, związki ołowiu czyli związki toksyczne trujące, wpływające szkodliwie na środowisko i na organizm człowieka. Jest tam dużo ampułek zawierających kwasy. Tutaj jest kwas solny. Gdyby ktoś się tego napił, to następstwem jest perforacja żołądka i śmierć – wyjaśnia Jolanta Berlińska, kierownik laboratorium Wojewódzkiego Inspektoratu Ochrony Środowiska w Pile. Od ujawnienia bomby ekologicznej w Pile minęły dwa miesiące, ale chemikalia wciąż nie zostały usunięte. Odpady nie są właściwie zabezpieczone, a dostępu do nich nikt nie pilnuje. Dopiero po interwencji reportera Uwagi! składowisko odpadów zostało zabezpieczone. Hangary, gdzie znajdują się odpady, należą do Agencji Mienia Wojskowego, która rok temu wynajęła pomieszczenia Marianowi M. W umowie urzędnicy zastrzegli sobie możliwość kontrolowania przedsiębiorcy. Ale przez rok nikt z Agencji nie zauważył, że na lotnisku powstaje bomba ekologiczna. - Nikt tego nie czuł, nikt tego nie widział. Nie mamy sobie nic do zarzucenia, postępujemy zgodnie z literą prawa – mówi Maciej Nawrocki, dyrektor oddziału Agencji Mienia Wojskowego w Gorzowie Wlkp. Od odkrycia bomby ekologicznej na lotnisku w Pile mijają kolejne tygodnie, ale wciąż nie ma decyzji o jej zlikwidowaniu. Koszt utylizacji to kilka milionów złotych. Marian M. siedzi w areszcie, a jego konto jest puste. Likwidacji odpadów mogłoby podjąć się miasto, ale urzędnicy twierdzą, że nie mają na to pieniędzy. - Wiem, co tam jest. Ale nie mam uprawnień, żeby wydać publiczne pieniądze. Oszczędzam na bezpieczeństwie, bo o to bezpieczeństwo się najbardziej troszczę – mówi Jerzy Wołoszyński, wiceprezydent Piły. Prezydent Piły zapowiada, że utylizacja odpadów z lotniska musi poczekać, aż znajdą się pieniądze w Ministerstwie Środowiska lub innej instytucji. Ale z nadejściem lata nielegalne składowisko daje się coraz mocniej we znaki mieszkańcom. Przy wysokich temperaturach opary są wyczuwalne w promieniu 100 metrów. Eksperci ostrzegają, że dalsza zwłoka może być niebezpieczna.