9 października zmarł w Krakowie Marek Grechuta, jeden z najwybitniejszych polskich artystów. Miał 60 lat. Pozostawił po sobie piosenki, które bez najmniejszej wątpliwości będą zawsze słuchane. Mimo, że debiutował w zupełnie innej epoce muzycznej, a przestał występować dobrych parę lat temu, jego nagrania ciągle pojawiają się w radio, towarzyszą coraz młodszym słuchaczom podczas zabaw, rozbrzmiewają w wypełnionych klubach, a muzycy młodego pokolenia, niekoniecznie parający się poezją śpiewaną, przyznają, że trudno im wskazać innego starszego polskiego piosenkarza, którego darzyliby większym szacunkiem. Urodził się w Zamościu, w domu położonym w samym środku bajkowego starego miasta. W rodzinnym domu, wśród starych mebli, stało wielkie czarne pianino, na którym mały Marek szybko nauczył się grać. W liceum rozwinął swoje artystyczne zainteresowania. Ale sztuka nie była jego jedyną pasją. - Ćwiczył szermierkę, trochę biegał, zajmował się lekkoatletyką – mówi Jerzy Słupecki, przyjaciel Marka Grechuty z lat młodzieńczych. – A przy byle okazji, wśród kolegów zawsze było śpiewanie piosenek. Nie zdecydował się jednak na studia muzyczne, zdał na architekturę na Politechnikę Krakowską. Jako jeden z nielicznych studentów na swoim roku dostawał stypendium naukowe. - Gdyby nie kariera piosenkarska, to może zostałby jednym z wybitniejszych profesorów na tej uczelni – mówi prof. Marek Kowicki, kolega ze studiów. Ale stało się inaczej. Na drugim roku Marek Grechuta poznał Jana Kantego Pawluśkiewicza, wówczas również studenta architektury. Napisali pierwsze piosenki… - Zachwycił mnie – taki szczeniak, 21, 22 lata i pisał takie wspaniałe piosenki – ”Pomarańcze i mandarynki”, ”Niepewność”, ”Nie dokazuj” – mówi Jan Kanty Pawluśkiewicz. Każda z nich stała się przebojem. Grechuta i Pawluśkiewicz założyli zespół Anawa. Wyjątkowy nie tylko na polskiej scenie muzycznej, łączący poezję, dynamiczne, wpadające w ucho melodie, kunsztowne aranżacje - zespół czerpiący z tradycji poezji śpiewanej, rocka, a nawet jazzu. A zarazem zupełnie oryginalny i niepodrabialny. Tak jak oryginalny był sam Grechuta. - W tej niemęskiej, niechłopięcej, niedziewczęcej zjawiskowej urodzie anioła miał coś tak ujmującego w uśmiechu, w spojrzeniu, że wszystkie wtedy się w nim kochałyśmy – mówi piosenkarka i przyjaciółka Marka Grechuty Magda Umer. Jego towarzyszką życia została poznana na zabawie sylwestrowej 1967 studentka geografii Danuta. Zostali razem na całe życie. - Wspaniała dziewczyna, kobieta, jedyna kobieta jego życia. Zawsze była jego podporą. Bardzo ją kocha. Kochał – poprawia ze smutkiem Tadeusz Kalinowski, przyjaciel Marka Grechuty, współzałożyciel Anawy. Nie prowadził życia gwiazdy. Przyjaciele zgodnie mówią, że zawsze był skromny, jakby onieśmielony swoim talentem. Po koncertach, kiedy koledzy lubili rozerwać się na mieście, on zamykał się w hotelowym pokoju. Bardziej niż nocne włóczęgi po lokalach interesowały go transmisje z zawodów sportowych. - Graliśmy koncert podczas słynnego meczu Polska – Niemcy w 1974 r. – wspomina Antoni Krupa, muzyk założonego przez Grechutę zespołu WIEM. – Zawołali nas na scenę – odbębniliśmy występ, byle jak najszybciej wrócić przed telewizor za kulisami. Grechuta, awangardowy w końcu artysta, był w stanie przyciągnąć na swoje występy wielotysięczne tłumy. Również podczas tak nietypowych przedsięwzięć, jak rockowe widowisko oparte na tekstach także przecież niekonwencjonalnego Witkacego ”Szalona lokomotywa”. - Nie było do tego czasu w Polsce artysty, i długo nie będzie, który potrafiłby wypełnić katowicki Spodek przez pięć wieczorów z rzędu – mówi Krzysztof Jasiński, reżyser widowiska, dyrektor Teatru Stu w Krakowie. Marek Grechuta zaczął wycofywać się z estrady w latach 80-ych. Coraz mniej komponował. Zaczął chorować. Wtedy pokazał swoje obrazy. Miał kilka wernisaży. Z czasem zupełnie zniknął. Jednym z ostatnich nagrań była piosenka napisana i wykonana wspólnie z rockowym zespołem Myslovitz. Choroba postępowała, bardzo rzadko pojawiał się publicznie. Pozostał mu dom. - Dom dawał mu spokój, poczucie bezpieczeństwa – mówi Magda Umer. – W miarę upływu lat coraz bardziej było mu to potrzebne. Napisał kiedyś piosenkę – podziękowanie dla żony za to, że wytrzymywała to, co się z nim dzieje. A to była cena za talent od Boga.