Czy zatruł ich zakład?

TVN UWAGA! 3633448
TVN UWAGA! 135357
Przez pięć lat żyli w nieświadomości, mając pod nosem magazyn odpadów niebezpiecznych. Dziś małżeństwo spod Gniezna poważnie choruje i nie ma wątpliwości, że choroby mają związek z trującą chemią. Od miesięcy bezskutecznie domagają się, by ktoś wyjaśnił, czy zakład, który działał koło ich posesji mógł ich zatruć.

- Byliśmy zdrowymi ludźmi, to wszystko stało się nagle, strzeliło w nas jak piorun z jasnego nieba. Niewytłumaczalne dolegliwości i rzeczy, które się z nami działy. Krwawe wylewy, krwiaki, krwawe oczy, niegojące się. Zaczęły się poważniejsze problemy z sercem, które przyśpiesza, boli, dusi. Otłuszczenie wątroby, która boli i nie mogę jeść. Nie mogę już o tym mówić, tak nas skrzywdził. Mąż ma astmę oskrzelową, rozedmę płuc, arytmię. Mało która noc przespana, bo patrzę czy oddycha. Mąż był u lekarza, który zasugerował, że może mieć do czynienia z chemią – opowiada Anna Suszczewicz Państwo Suszczewiczowie mieszkają od kilkunastu lat we wsi Modliszewo koło Gniezna. W 2007 roku, na działce między ich sadem a domem, rozpoczęła działalność firma zajmująca się magazynowaniem i odzyskiwaniem odpadów niebezpiecznych. - Tu wszystkie okna były pootwierane, bo nie było żadnej wentylacji. Ci ludzie musieli czymś oddychać. Odpady były z drugiej strony budynku, były wszędzie. Dopiero w tym roku poszliśmy do starosty wyciągnąć dokumenty i dowiedzieliśmy się, że to były odpady niebezpieczne. Nic nie wiedzieliśmy wcześniej, nikt nas o zdanie nie pytał, nie było szyldu. To funkcjonowało pod starym szyldem rękawicznictwa. Nic nie sugerowało, że to mogą być odpady niebezpieczne. Pracownicy pracowali bez maseczek, bez środków ochrony indywidualnej – dodaje Anna Suszczewicz. Były pracownik firmy jest dziś poważnie chory. Na razie nie wiadomo, czy choroba ma związek z pracą w firmie magazynującej odpady. Ze względu na stan zdrowia nie chciał wystąpić przed kamerą,. - Zajmowałem się przelewaniem z beczki do beczki rozpuszczalnika. To odbywało się na zewnątrz, bez maski. Po takim dniu pracy czułem się bardzo przemęczony – opowiada były pracownik. - Jeden z pracowników mówi, że tę działalność prowadził doktor ochrony środowiska. Tytuł tego człowieka wzbudzał w nas zaufanie, że myśmy nawet nie próbowali się interesować. Skoro prowadzi doktor środowiska i dostał zezwolenia, to myśleliśmy, że urzędy to kontrolują, że to wszystko jest zgodnie z prawem i przepisami - mówi Anna Suszczewicz. Współwłaściciel firmy - doktor inżynier Jakub N. - jest wykładowcą na wydziale melioracji i inżynierii środowiska Uniwersytetu Przyrodniczego w Poznaniu. Jako naukowiec ma więc wiedzę o szkodliwości odpadów chemicznych dla środowiska i zdrowia. Chcieliśmy porozmawiać o jego firmie, ale w tym przypadku prawo pozwoliło mu uniknąć wystąpienia przed kamerą, dlatego przytaczamy fragment rozmowy z Jakubem N. - Wie pan, czym są odpady chemiczne z poligrafii? - Dziękuję panu bardzo. - Czy pan ma świadomość, czym grozi ludziom magazynowanie tego typu odpadów i ich przetwarzanie? - Dziękuję panu bardzo. - Dlaczego pan nie powiadomił tych ludzi o szkodliwości swojego przedsięwzięcia? - Odmawiam udzielenia informacji. - Pan wie, w jaki sposób pan zanieczyścił środowisko? - Dziękuję bardzo. - Czym pan się kieruje w swojej pracy? - … - W zabudowie mieszkaniowej, na gruntach klasy B, polach uprawnych, tego typu działalność nie powinna być prowadzona. Jednak takie zezwolenie wydał organ, który jest za to odpowiedzialny - dodaje Łukasz Dąbkowski, rzecznik prasowy Regionalnej Dyrekcji Ochrony Środowiska w Poznaniu. Sześć lat temu w starostwie powiatowym w Gnieźnie takie zgody podpisywał ówczesny dyrektor wydziału ochrony środowiska - Roman Kujawski. Dziś nie pracuje już w starostwie, ale zgodził się z nami spotkać. - Wydałem zgodę na podstawie dokumentów, które zostały złożone. Ta decyzja jest wydana zgodnie z prawem. Nie przeprowadziłem badania oddziaływania na środowisko, bo nie było takiej potrzeby - wyjaśnia Roman Kujawski, były dyrektor wydziału ochrony środowiska w Starostwie Powiatowym w Gnieźnie. W ubiegłym roku firma zakończyła działalność w Modliszewie i przeniosła się do innej wioski. Gdy okazało się, że choroby Suszczewiczów mogą mieć związek z kilkuletnim sąsiedztwem tej firmy, poprosili inspekcję ochrony środowiska o zbadanie gleby. - Pobraliśmy próby gleby z trzech miejsc tego terenu, na którym działalność była prowadzona i czwartą próbę z terenu skarżących. Wszystkie cztery pobrane próby wskazały przekroczenia zawartości dopuszczalnej fenolu – mówi Hanna Kończal, Wojewódzki Inspektorat Ochrony Środowiska w Poznaniu. - Do tej pory walczymy z różnymi organami, żeby zbadały naszą ziemię. W maju wykryto fenol, jest wrzesień a nasze działki nie są zbadane. Zakazuje nam się tylko jeść owoców - mówi Anna Suszczewicz. Sanepid nie przeprowadził żadnych badań na posesji Suszczewiczów i w jej sąsiedztwie. Stwierdził tylko, że skoro WIOŚ wykrył tam fenol, to nie powinni jeść owoców ze swojego sadu. - To nie jest takie proste. Nastąpiła szkoda w środowisku. My możemy wystąpić, jeśli mamy zgłoszeni, że u wielu ludzi występują jakieś schorzenia. Skoro pojawiły się u dwóch, to nie sprawdziliśmy. O tym, że państwo mają studnię to dowiedzieliśmy się w połowie września. Nie byliśmy na terenie tej posesji. Rolą sanepidu jest kontrola przestrzegania przepisów - mówi Grażyna Bernaciak, Powiatowa Stacja Sanitarno-Epidemiologiczna w Gnieźnie. - Nie będziemy przeznaczali pieniędzy budżetowych na załatwianie czegoś, co powinno być zrobione przez sprawcę. I koszt zarówno udokumentowania skażenia, jak i koszt działań naprawczych, sprawca powinien podjąć - dodaje Hanna Kończal, Wojewódzki Inspektorat Ochrony Środowiska w Poznaniu Sprawą zanieczyszczenia gleby w Modliszewie i działalnością firmy zajęła się prokuratura rejonowa w Gnieźnie. Śledczy pobrali próbki wody ze studni, zamierzają też zbadać glebę w sąsiedztwie i na działce państwa Suszczewiczów. W przesłanym do redakcji oświadczeniu firma nie poczuwa się do odpowiedzialności za zanieczyszczenie środowiska.

podziel się:

Pozostałe wiadomości