W grudniu 2002 roku pan Mariusz wracał szosą z Bydgoszczy do Wrocławia. Na jednym z wiaduktów w okolicy Konina stał nieoznakowany sprzęt budowlany. Brakowało podstawowych znaków ostrzegawczych. Kierowca nie zdążył zahamować i uderzył w maszynę stojącą na środku drogi. - To cud, że wyszedłem z tego cało! – mówi wzburzony Mariusz Piskozub. - Tam dziś mogła być moja lampka lub krzyżyk. W wypadku kierowca doznał wstrząsu mózgu i poważnie uszkodził kręgosłup. Policjanci, którzy przybyli na miejsce, nie zauważyli żadnych obrażeń. Zabrali mężczyznę do radiowozu i wypisali mandat w wysokości dwustu zł. Nie zainteresowali się także niezabezpieczonym wiaduktem, który wciąż był zagrożeniem dla kierowców. - Policjant uznał, że jestem winny i nie mam co dyskutować – opowiada poszkodowany, ofiara wypadku – Nie zapytali, jak się czuję. Nie wezwali pogotowia. Byli źli, że ich wezwano. Policjanci poza tym, że nie zainteresowali się stanem zdrowia kierowcy, który miał przecież poważny wypadek, to nie zadbali nawet o bezpieczeństwo remontowanego wiaduktu. Potwierdzają to świadkowie – polsko-niemieckie małżeństwo, które również tamtędy przejeżdżało. - Nie było żadnych zabezpieczeń – mówi Grażyna Pahl. – A po wypadku policja powinna takie miejsce oznakować. Gdyby mąż nie zahamował, też byśmy się rozbili. - Mało jest takich miejsc w Polsce? – zastanawia się Marek Kubiaczyk, właściciel firmy, która wykonywała prace na wiadukcie. – Oznakowanie jest drogie! Pięć lamp to co najmniej 1700 zł. Mariusz Piskozub do dziś odczuwa skutki wypadku. Choć minęły prawie dwa lata, ani firma budowlana, która nie oznakowała robót drogowych, ani policjanci, którzy nie wezwali pogotowia, nie zostali pociągnięci do odpowiedzialności. Jedyny winny, to poszkodowany kierowca.