Doktor Łukasz Goździewicz od blisko dziesięciu lat prowadzi z żoną Ewą prywatny dom opieki długoterminowej dla seniorów. Pani Ewa jest dyrektorem placówki, wiedzę medyczną zapewnia pan Łukasz.
- Pomaganie i prowadzenie takiego domu było jego marzeniem. On specjalnie zrobił cztery specjalizacje. Jest neurologiem, geriatrą, ma specjalność paliatywną i jest lekarzem chorób wewnętrznych. Po to, żeby móc pomagać tym pacjentom – mówi Marlena Grzegorek, matka Ewy Goździewicz.
Koronawirus w domu opieki
Niedługo po pojawieniu się w domu opieki koronawirusa okazało się, że oprócz części pacjentów zakażona jest większość personelu, zachorowali też pani Ewa i pan Łukasz. Kiedy sanepid zamknął ośrodek i ogłosił kwarantannę, małżeństwo przekazało trójkę dorastających dzieci pod opiekę dziadkom. Sami, wraz z czternastoma członkami personelu, pozostali w domu opieki razem z pacjentami.
- Pracowaliśmy praktycznie non stop z krótkimi przerwami na odpoczynek. Zwłaszcza panie pielęgniarki, opiekunki, które były przy pacjentach. Bywało, że w ciągu doby spałem 2-4 godziny. Było to bardzo obciążające nie tylko psychicznie, ale również fizycznie – przyznaje pan Łukasz.
- Regeneracja, gdzie spaliśmy na łóżkach polowych w śpiworach, to tak naprawdę też nie był odpoczynek – dodaje.
- Nikt nie patrzył jakie, kto ma wykształcenie. Fizjoterapeuta szedł do pieluch, do karmienia. Dyrektor zamiatał, sprzątał, podawał posiłki. Wszystkie ręce były ważne. Nas było tak mało, a pacjentów tak dużo – uzupełnia Ewa Goździewicz.
Chorzy w najcięższym stanie byli odwożeni do szpitala, lecz mimo próśb wyczerpanej załogi, władze nie zgadzały się na przewiezienie pozostałych pacjentów, choć ich stan z dnia na dzień się pogarszał.
- Sytuacja była ekstremalna. Wszystkim nam towarzyszył także strach, strach przed wirusem, strach o pacjentów, o swoje własne zdrowie – mówi Doktor Goździewicz.
- Przyszli wolontariusze, którzy są zupełnie obcymi ludźmi. Wszyscy się zadeklarowali, że zostaną na dwa tygodnie. Porzucą na ten czas swoje rodziny i zostaną z ponad 80 chorymi osobami. Zamkną się i będą przez dwa tygodnie siedzieć i opiekować się nimi – dodaje Ewa Goździewicz.
- W tym drugim tygodniu sytuacja była ciężka, potwierdziły się zakażenia u większości pacjentów. W samym zakładzie mieliśmy dwa zgony – mówi pan Łukasz.
Choroba Goździewicza
Doktor Goździewicz, jako jedyny lekarz w zamkniętym domu opieki, dbał o ponad 80 pacjentów. Po tygodniu ciągłej pracy z 40-stopniową gorączką jego stan nagle się pogorszył. Pani Ewa, u której choroba przebiegała łagodnie, zareagowała w ostatniej chwili.
- Nie zdawaliśmy sobie sprawy, że on jest tak bardzo chory. Załamanie przyszło w nocy, po tygodniu. Mąż cały czas gorączkował. Ale nie narzekał, że się jakoś bardzo źle czuje. W końcu nastąpiło duże pogorszenie stanu zdrowia i po prostu nie wstał – mówi pani Ewa.
- Wystąpiły u mnie objawy zapalenia płuc. Kiedy pojawiła się duszność, pojawiły się bóle w klatce piersiowej. Moja żona zdecydowała o tym, że mój stan na tyle się pogarsza, że muszę trafić do szpitala – wspomina pan Łukasz.
W poznańskim szpitalu, mimo że mężczyzna dostał leki, objawy narastały.
- Oddech był płytki, odczuwałem duszność. Myślałem, że może lepiej, jak lekarze podejmą decyzję, żebym trafił na respirator, żeby chwile odetchnąć. Bałem się. Nie tyle o siebie, co o to, że zostawię wszystkich. Cały czas też myślałem, że żona i cały personel zostali w trudnej sytuacji. Że oni dalej walczą, a ja nie mogę im pomóc.
Ewakuacja
Gdy pan Łukasz walczył w szpitalu o życie, jego żona z resztą wyczerpanej załogi błagała o ewakuację pozostałych pacjentów. W mediach społecznościowych wylała się na nią jednak rzeka nienawiści. Zarzucono jej, że wraz z mężem świadomie zarażała podopiecznych, a w prywatnej placówce powinna sama zabezpieczyć ich los.
- Każde nasze działanie byłoby źle potraktowane. Jeżeli byśmy stamtąd wyszli, powiedziano by, że źle, że zostawiliśmy pacjentów. Jak zostaliśmy, mówiono, że źle zrobiliśmy, bo zaraziliśmy pacjentów. Uważam, że nie mieliśmy wyjścia, trzeba było zostać, nie braliśmy nawet tego pod uwagę, żeby wyjść – zdradza pani Ewa.
W końcu, dzięki naciskom mediów, do szpitala zabrano pozostałych pacjentów domu opieki „Salus” Wyczerpany personel po dwóch tygodniach ciągłej pracy mógł wreszcie opuścić placówkę. Ulga pani Ewy była podwójna: po zastosowaniu niekonwencjonalnej terapii stan jej męża zaczął się poprawiać.
- Po 12 godzinach mój maż sam do mnie zadzwonił, pokazał się i wtedy wiedziałam, że do mnie wróci - wspomina pani Ewa.
- To był ciężki czas, ale dużo nas nauczył. Jest taka zbroja już, inaczej się na ten świat patrzy. Teraz doceniam, że ten świat jest taki piękny. Fajnie siąść w ogrodzie i wypić kubek kawy. Nie spieszyć się, ten pośpiech jest bezsensowny, ten świat jest za szybki. Nie doceniamy tego, na co dzień, a tak łatwo jest to wszystko stracić w jednej chwili. Ta epidemia, to jest chyba znak dla nas wszystkich, że powinniśmy pomyśleć i się trochę zatrzymać. Wszyscy, cały świat – kwituje pani Ewa.