Zamiast wakacji przeżyli koszmar. Relacje Polaków z Rodos

Pożary na Rodos
Pożary na Rodos
Chaos, krzyki i płacz dzieci. – Widać było żywy ogień, wszędzie panowało ogromne zadymienie – opowiadają polscy turyści, którzy uciekali przed pożarami na greckiej wyspie Rodos.

- W pamięci utkwił mi najbardziej dym i ucieczka łódkami. 30 kilometrów na łódce z buzią zatkaną mokrym ręcznikiem. Wszyscy płakali – opowiada 9-letnia Ola, która wróciła wczoraj z rodzicami z Rodos do Krakowa.

- Od soboty mówiła, że chce jak najprędzej do domu, bo to już nie są wakacje tylko… Po prostu mocno czekaliśmy na powrót do kraju – tłumaczy Monika Łyskawa, matka dziewczynki.

Rodzina pani Moniki pojechała do Grecji na dwa tygodnie. Wakacje po ponad tygodniu zamieniły się w koszmar, i to nagle. 

- W sobotę zaczęły się mocne wiatry i pojawiły się niesamowite, ciemne chmury dymu. Wśród personelu widać było panikę, czuliśmy, że coś jest nie tak. Zobaczyliśmy pożar. Za hotelem. Wtedy przybiegł mąż i powiedział, żeby jak najszybciej się pakować, bo zaczęła się ewakuacja – relacjonuje kobieta.

- W końcu wpadła pani z recepcji i powiedziała, że jest ewakuacja, żebyśmy uciekali w stronę plaży - dodaje pani Monika.

Turyści skierowali się z bagażami na plażę.

- Był taki smród i dym, że zaczęli rozdawać maseczki, a dzieciom zmoczone ręczniki – opowiada kobieta.

- Wydawało nam się, że nie wrócimy stamtąd. Widzieliśmy ogień, było bardzo duże zadymienie. Staraliśmy się ratować dziecko. Każdy uciekał z walizkami gdzie tylko mógł. To były obrazy, których człowiek nie zapomni – przyznaje Dariusz Łyskawa, mąż pani Moniki.

Rodzinie pomogła polska konsul honorowa z Rodos.

Turyści dostawali ataków paniki

Dramatycznych historii są setki. Pani Julia z malutką córką i mężem utknęli w hotelu na kilka godzin.

- Widoczny był żywy ogień, płonące góry. Pojawiła się ogromna chmura dymu, wszędzie były krzyki, że jest ewakuacja – opowiada kobieta.

- W hotelu zabroniono iść do pokoi. Dostałam paniki, że nie mam leków dla córki, która jest astmatykiem i alergikiem. Powiedziałam, że mnie to nie interesuje i muszę iść do pokoju. Moja córka też dostała paniki i zaczęła płakać. Nie wiedziała, co się dzieje. 11-letnia dziewczynka, która była z nami, dostała paniki, leżała na podłodze. Musieliśmy ją wachlować i dawać wodę – opowiada pani Julia.

Setki ludzi czekały w hotelowym lobby.

- Nikt nie wiedział, co robić. Personel przekazywał informacje, że zarządzona jest ewakuacja. Instrukcje były takie, że mamy iść piechotą w kierunku miejscowości Lindos. Byli żołnierze, straszny chaos, do tego kłęby dymu. Powietrze było takie, że baliśmy się, że się zaczadzimy z dziećmi – relacjonuje pani Julia. I dodaje: - Po tylu godzinach zdaliśmy sobie sprawę, że biuro nam nie pomoże. Że nie robią nic, nie dają nam żadnych informacji. Za drugim razem, jak mi się udało dodzwonić, to pani rozłączyła się, wcześniej powiedziała, że jak mi się nie podoba, to mogę w Polsce złożyć reklamację. Przestali w ogóle odbierać telefony, stwierdziliśmy, że nie będziemy dłużej czekać, tylko działamy na własną rękę.

Po pewnym czasie po turystów zaczęły przyjeżdżać autobusy skierowane przez grecki rząd.

- Proszę sobie wyobrazić, jakie były krzyki, bo każdy chciał się dostać do tych autobusów. Dzieci płakały. To było straszne – wspomina pani Julia. I dodaje: - W końcu udało nam się jednym z takich autobusów przedostać do Lindos. To było jedyne miejsce, gdzie w końcu poczułam, że na ten moment jest bezpiecznie. Stres, który z nas teraz wychodzi, jest nie do opisania, chyba tak ekstremalnej sytuacji nie przeżyłam. Było poczucie bezsilności i żadnej pomocy z zewnątrz.

Pani Julia z rodziną znalazła hotel w bezpiecznym miejscu, by tam przeczekać do wylotu. Niektórzy jednak nie mieli się gdzie podziać, spali w salach konferencyjnych i gimnastycznych. Ponad 200 osób, którym odwołano loty, koczowało dobę na lotnisku w Rodos.

- Każdy radził sobie tutaj, jak mógł. Kupowaliśmy materace, zsuwaliśmy rzędy krzeseł po to, żeby jakkolwiek spędzić noc. Najtrudniej było zapewnić dzieciom w miarę przyzwoite warunki – mówi pan Marcin.

Polacy mimo pożarów wciąż wylatują do Grecji

Na Lotnisku Chopina spotkaliśmy dziś Polaków, którzy mimo wszystko zdecydowali się wylecieć na Kretę.

- Nie powiem, że jesteśmy zadowoleni. Chcieliśmy odwołać lot i zmienić na inny termin, by lecieć do innego kraju, ale biuro podróży nie chciało nam tego umożliwić, więc lecimy, bo musimy. Za drogo to kosztowało, żebyśmy zostali z niczym – usłyszeliśmy od jednego z turystów.

- Obawy są, ale to też kwestia podejścia biur podróży. Próbowaliśmy dokonać zmiany i usłyszeliśmy, że w związku z tym, że nie ma oficjalnych komunikatów zakazujących wylotów na Kretę, to nie ma takiej możliwości – tłumaczy inny turysta.

Co mogą zrobić turyści, którzy mają lecieć do Grecji i nie czują się z tym bezpiecznie?

- Bezkosztowo klient może rezygnować z wycieczki. Wtedy, kiedy zaistniała sytuacja nadzwyczajna, nieunikniona, czyli pożary. Zapis ustawowy mówi, że ta nieunikniona sytuacja jest w danym miejscu lub najbliższej okolicy. Proszę tylko nie pytać, co oznacza najbliższej okolicy, bo tak jest napisane w ustawie i każda reklamacja rozpatrywana jest indywidualnie – mówi Marek Kamieński, biegły sądowy ds. turystyki. I dodaje: - Biura podróży często zwracają pieniądze za, na przykład, nieodbyte w całości wakacje. Oczywiście klient może też na drodze sądowej żądać rekompensaty za tak zwane zmarnowane wakacje.

W ostatnich dniach biura podróży same zaczęły odwoływać loty, proponują klientom zazwyczaj coś w zamian w innym miejscu.

Nasze reportaże można oglądać także w serwisie vod.pl oraz na player.pl

podziel się:

Pozostałe wiadomości