Martynka została uduszona przez pijanego ojca. Rodzina była pod opieką kilku instytucji

TVN UWAGA! 353118
Martynka żyła niewiele ponad rok i niemal od urodzenia cierpiała. W sylwestrową noc została uduszona przez pijanego ojca, jej matka nie zareagowała. Wcześniej rodziną zajmowało się kilka instytucji. Czy można było zapobiec tragedii?

Martynka urodziła się na początku grudnia 2021 roku. Jej matka mieszkała razem ze swoim partnerem w tej niewielkiej miejscowości na północy Polski. Podobnie jak większość mieszkańców pracowała w zakładzie zajmującym się przetwórstwem ryb.

- Przychodziła taka bidulka. Taka bardzo cicha, ponoć zastraszona. Miała wyliczone pieniądze, bała się go. Nie tego była chyba do końca… – usłyszeliśmy w miasteczku.

Grzegorz Z.

Weronika D., podobnie jak jej rodzeństwo, ze względu na lekkie upośledzenie skończyła szkołę specjalną. Jakiś czas temu poznała Grzegorza Z. Sąsiedzi nie mieli o nim dobrego zdania.

- Chwaliła się, że on pracuje gdzieś w Niemczech, ale to takie były opowieści. On siedział w domu. Nie skarżyła się, że coś jest nie tak, ale gdyby tak było, to raczej by tego nie powiedziała, bo by się bała, że to wstyd – usłyszeliśmy.

Niemal od urodzenia dziewczynki rodzina Martynki była pod nadzorem ośrodka pomocy społecznej. Miała też przyznanego asystenta, który miał jej pomagać w codziennych czynnościach.

- W rodzinie były zaniedbania higieniczne i to był powód przydzielenia asystentury. Zaniedbania związane z dziewczynką. Matka wymagała pomocy przy wykonywaniu podstawowych czynności związanych z opieką nad dzieckiem. Chodzi o kąpiel, karmienie czy czystą odzież – mówi Hanna Dudzik z Gminnego Ośrodka Pomocy Społecznej w Gniewinie.

Odnaleźliśmy rodzinę Weroniki D. jednak ani ojciec, ani matka kobiety nie chcieli rozmawiać przed kamerami. Jej ojciec powiedział nam jedynie, że nie widział, co działo się w domu jego córki, bo wyprowadziła się z domu kilka lat temu, a jej partnera praktycznie nie znał.

Kierowniczka gniewińskiego ośrodka pomocy społecznej poinformowała nas, że ciężko im powiedzieć coś więcej, bo zbyt krótko opiekowali się rodziną.

- Oni się wyprowadzili. Zrobili to szybko i nie poinformowali nas, gdzie się wyprowadzili. Jest to niepokojące, bo zwykle rodzina nie znika z dnia na dzień – mówi Hanna Dudzik.

Wejherowo

Dzięki pomocy policji udało się ustalić, że rodzina Martynki przeprowadziła się z małego miasteczka do Wejherowa. Wynajęte mieszkanie w o wiele większym mieście miało im najprawdopodobniej zapewnić większą anonimowość. Jednak i tu dzięki sygnałom z poprzedniego miejsca zamieszkania zajął się nimi ośrodek pomocy społecznej.

- Pracownicy ostatnio widzieli Martynkę tuż przed świętami. Pracownik socjalny i asystent rodziny udali się do nich, żeby zanieść paczkę świąteczną. To były słodycze, drobiazgi. Dziewczynka siedziała na podłodze, bawiła się, była uśmiechnięta. Nic takiego się nie działo, dziecko było zadowolone – mówi Anna Kosmalska z Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej w Wejherowie.

Wśród sąsiadów rodzina miała zupełnie inną opinię niż w poprzednim miejscu zamieszkania.

- Była cisza i spokój. Nigdy nic nie było z tymi ludźmi – mówi jeden z mężczyzn.

- Wychodzili z dzieckiem na spacery. Dziecko było uśmiechnięte. W grudniu dziewczyna zaczęła chodzić, wyciągała ręce – opowiada jedna z kobiet.

Sylwester

Niestety, w sylwestrową noc doszło do tragedii.

- Przyczyną śmierci dziecka było gwałtowne uduszenie w wyniku zamknięcia dróg oddechowych, czyli otworów nosa i ust obcą ręką – mówi Grażyna Wawryniuk, rzecznik Prokuratury Okręgowej w Gdańsku. I dodaje: - Można powiedzieć, że dziecko cierpiało praktycznie od urodzenia.

Rodzice usłyszeli zarzut dotyczący znęcania się nad dziewczynką.

- Mężczyzna usłyszał również zarzut dotyczący zabójstwa dziewczynki w zamiarze bezpośrednim – uzupełnia Wawryniuk.

Reporter Uwagi! rozmawiał z sędzią, który decydował o areszcie rodziców Martynki.

- Odniosłem wrażenie, że podejrzani nie okazują emocji – mówi Grzegorz Kachel, wiceprezes Sądu Rejonowego w Wejherowie.

Czy tragedii można było zapobiec?

Czy jest jakaś rzecz, którą pracownicy MOPS-u w Wejherowie zrobiliby teraz inaczej?

- Nie. To jest porażka, ale porażka całego systemu. To nie jest porażka samej pomocy społecznej, to nie jest porażka samego sądu, ani żadnej innej instytucji. To jest porażka systemu, coś nie zagrało. W tym kontekście rzeczywiście czuję porażkę – przyznaje Anna Kosmalska.

Okazuje się, że w zeszłym roku miejski ośrodek pomocy społecznej trzykrotnie informował sąd rodzinny o nieprawidłowościach w rodzinie. Początkowo wskazywał na zaniedbania higieniczne. Potem jednak zauważył coś znacznie bardziej niepokojącego.

- Dziecko miało zasinienia. Pojawiły się tłumaczenia mamy, która mówiła, że powstały one w sposób przypadkowy… Z doświadczenia wiemy, że trzeba reagować, dlatego dziecko zostało przebadane przez lekarza na SOR-ze. Policja założyła procedurę Niebieskiej Karty i poszło to dalej – opowiada Anna Kosmalska.

Mimo tych niepokojących sygnałów sąd ograniczył się jedynie do przydzielenia tej rodzinie kuratora, który miał odwiedzać ją raz na miesiąc.

- Tam była kwestia jakiegoś zapalenia wokół jamy ustnej. Była kwestia jakiegoś zasinienia i w związku z tym nadano sprawie bieg. Później była kwestia związana siniakiem, który był tłumaczony przez rodziców upadkiem dziecka z kanapy, kiedy pozostało samo – przyznaje sędzia Grzegorz Kachel. I dodaje: - Oczywiście sprawcy najczęściej tłumaczą się jakimś wypadkiem losowym, natomiast, jeżeli dochodzi do sytuacji, w której obrażenia mogą powstać również w zgłaszanych okolicznościach, to trudno założyć a priori, że sprawcą jest ktoś najbliższy.

Okazuje się, że mógł być to sygnał przemocy.

- Z perspektywy czasu, przy tej wiedzy, którą posiadamy dzisiaj, przy sytuacji, która jest tragiczna i trudno opisywać ją bez emocji, dzisiaj wiemy, że tak mogło być – przyznaje sędzia Kachel.

- Zawiodły polskie sądy – uważa Beata Mirska-Piworowicz, prezes Stowarzyszenia „Damy Radę”. I wyjaśnia: - Chodzi o przydzielenie kuratora, który pojawiać ma się w domu raz w miesiącu, oczywiście pewnie zapowiedziany. Taka rodzina na pewno przygotowuje się na taką wizytę. W lodówce pojawiają się soczki, mieszkanie zostaje wysprzątane, jak tata jest pijany, to idzie na spacer albo do kolegi za drzwiami. Kurator wychodzi z takiego mieszkania i gehenna tych dzieci zaczyna się do początku.

- Dla mnie, jeśli istnieje choćby cień prawdopodobieństwa, że dziecko jest zagrożone przemocą, to dziecko powinno być z takiego domu odebrane. Roczne dziecko nie jest w stanie powiedzieć, że tata czy mama je biją, że nie karmią albo, że ktoś się nad nim znęca. Tutaj na czas powinny wkroczyć instytucje i odebrać to dziecko. A rodzice niech udowadniają, że są rodzicami. Ewidentnie jest wina sądu, że nie zareagował na czas – uważa Beata Mirska-Piworowicz.

- Wszyscy mamy świadomość tego, że stała się tragedia i każdy przeciętnie wrażliwy człowiek, bez względu na to, jaką pełni funkcję, czy jest pracownikiem socjalnym, czy policjantem, czy sędzią, ma świadomość tego, że nie powinno dojść do tej sytuacji. Racją istnienia tych instytucji jest, żeby takim sytuacjom zapobiegać, ale nie zawsze jest to możliwe. Stwierdzam to z przykrością – kwituje sędzia Grzegorz Kachel.

podziel się:

Pozostałe wiadomości