Spędziliśmy kilka dni na SOR-ze. Czy można było uniknąć ostatnich tragedii?

TVN UWAGA! 4858073
TVN UWAGA! 290869
Czy można było uniknąć tragedii, do, których w ostatnim czasie dochodziło na SOR-ach? Jak te zdarzenia tłumaczą lekarze ? Reporter UWAGI! spędził kilka dni na oddziale ratunkowym.

Tomasz Karauda od czterech lat jest lekarzem, od prawie roku pracuje na SOR-ze.

- Zdecydowałem się na to, bo SOR uczy pokory, uczy podejmowania trudnych decyzji w szybkim tempie. Zawsze chciałem umieć poradzić sobie w każdej sytuacji – mówi Karauda i dodaje: Uważam, że dobry lekarz, dobry internista powinien przejść taką szkołę życia. To jest pierwsza linia, kiedy pacjent trafia do szpitala i jeszcze nie wiadomo, do końca, z czym przyjechał. W sekundach się analizuje, czy ten pacjent może czekać, czy nie.

Błahe przypadki?

Do oddziałów ratunkowych trafiają pacjenci, którzy ulegli różnego rodzaju wpadkom. Oddziały są bardzo dobrze wyposażone, mają dostęp do niemal pełnej diagnostyki, co ma zapewniać szybką pomoc.

SOR-y powstały w latach 90-ych ubiegłego wieku po to, by pomagać przede wszystkim pacjentom w stanie nagłego zagrożenia zdrowia i życia.

- Ustawa o państwowym ratownictwie medycznym wprowadza bardzo szeroką definicję stanu zagrożenia życia. Właściwie każdy może uznać, że jego życie i zdrowie jest zagrożone. W takim układzie zgłasza się na szpitalny oddział ratunkowy. Lekarz ma tutaj bardzo często ograniczony czas pracy z pacjentem, zbadania go i podjęcia decyzji, bo musi zająć się następnym pacjentem. Rzeka pacjentów jest nie do pohamowania – mówi Juliusz Januszewski, ordynator SOR w Szpitalu im, Jonschera w Łodzi. Zdaniem Wojciech Szendzikowskiego, lekarza ze szpitala im. Barlickiego w Łodzi 75 procent pacjentów SOR-ów w ogóle nie powinna trafić na oddział ratunkowy.- To są na przykład pacjenci, którzy mają bóle brzucha od siedmiu dni, pacjenci z przewlekłymi chorobami, którym choroba się lekko zaostrzyła. Przychodzą do nas, ale nie powinni. Powinni iść do swojego lekarza rodzinnego. SOR-y były przeznaczone do czegoś innego, miały być po to, żeby w ciągu, tak zwanej „złotej godziny” zdiagnozować pacjentów w stanach bardzo ciężkich.

Cztery miliony

W Polsce działa ponad 200 SOR-ów. Każdy z nich przyjmuje rocznie około 20 tysięcy pacjentów. W sumie w ubiegłym roku szpitalne oddziały ratunkowe odwiedziło ponad cztery miliony osób.

- Napór pacjentów z różnymi drobiazgami jest ogromny, a między nimi zdarzają się pacjenci w stanie ciężkim. Jeżeli nawet jest nas dwóch i zajmę się pacjentem w stanie ciężkim, to nieraz reanimacja trwa nawet dwie godziny, reszta pacjentów się denerwuje, bo musi czekać – mówi Szendzikowski.

- Każdy z nich czuje, że ich przypadek jest najpoważniejszy. Miałem sytuację na dyżurze, że przywieźli pacjentkę, którą musieliśmy reanimować. Doszło do zatrzymania funkcji życiowych, krążenia. Reanimowaliśmy ją i nagle kotara, którą byliśmy zasłonięci odkrywa się i widzę moją pacjentkę, który mówi: „Doktorze, czekam czwartą godzinę”. A my w tym czasie uciskaliśmy klatkę piersiową. Mówimy jej, że ratujemy życie. Po czym ta pani patrzy na pacjentkę i na mnie, i pyta: „Długo to jeszcze?” – przywołuje Tomasz Karaud i dodaje, że wielu pacjentów przychodzi do szpitala ze sprawami nie zagrażającemu życiu: Ale ponieważ pokazują swoje objawy, jako bardzo nasilone to lekarz SOR też nie ma odwagi powiedzieć, żeby poszła do innego lekarza. Jak się przewróci taki pacjent przed szpitalem to będzie pretensja, że lekarz SOR był bezduszny.

Brak miejsc

Jednym z głównych problemów jest brak miejsc na oddziałach szpitalnych, gdzie mieliby trafić pacjenci z SOR-ów.

- Najbardziej mnie boli, że dla chorego, który wymaga hospitalizacji nie ma miejsca. Że zaczynamy dyżury w SOR z minusowym bilansem łóżek w szpitalu. Dzwonimy do jednego szpitala, ale mówią nam, że nie ma już miejsc. Możemy wysłać pacjenta 100 kilometrów dalej i trzeba decydować, bo nie wiadomo, czy pacjent przeżyje transport - mówi Tomasz Karauda.

Jak funkcjonowanie SOR-ów ocenia dziś prof. Juliusz Jakubaszko, współtwórca medycyny ratunkowej w Polsce?- Mam ogromny żal do polityków i managerów ochrony zdrowia, którzy nie doceniają wagi medycyny ratunkowej. Nie doceniają wagi prawidłowego funkcjonowania oddziału ratunkowego. Można rozmawiać, spotykać się z nimi w sejmowych komisach zdrowia. Przerabiałem to wielokrotnie, ale to jest mówienie, jak do ściany.

Mimo starań, nikt z ministerstwa zdrowia nie spotkał się z nami, żeby porozmawiać na temat działania SOR-ów.

- SOR-y funkcjonują najlepiej jak mogą – powiedział jedynie Zbigniew Król, wiceminister zdrowia.

„Alarmować, demonstrować, krzyczeć”

Najgłośniejsze w ostatnim czasie tragiczne zdarzenie miało miejsce na oddziale ratunkowym w Sosnowcu. 39-letni pacjent trafił tam z bólem nogi i przez kilka godzin czekał na pomoc lekarzy. Według rodziny personel nie reagował, gdy stan zdrowia mężczyzny pogarszał się. Po kilkunastu godzinach spędzonych w SOR-ze pacjent zmarł.

- Ten przypadek jest bardzo trudny do wytłumaczenia. Taki chory powinien natychmiast trafić do „pilnej” grupy. Nie wyobrażam sobie takiej sytuacji, że lekarz przechodzi obok i mówi, że to nic pilnego – przyznaje Karauda.

Co ma zrobić pacjent, który czeka i nagle poczuje się źle?

- Alarmować, czyli demonstrować swoje złe samopoczucie. Jeżeli jest się na wózku to trzeba podjechać do pielęgniarki i żądać pomocy, podjechać do lekarza. Ewentualnie krzyczeć: „Proszę się mną zająć”. Takie zachowania niektórzy chorzy demonstrują. Przyznam uczciwie, że to pomaga, bo wtedy musimy odejść od jednego pacjenta i podejść do tamtego – mówi Juliusz Januszewski.

- Na dobrze zorganizowanym oddziale ratunkowym, pacjent, który czeka powinien być monitorowany, obserwowany. A nie dzieje się tak, bo nie ma, komu tego robić – wskazuje prof. Juliusz Jakubaszko.

- Jest jeden lekarz, dwie pielęgniarki, dwójka salowych, która obrabia wszystko, łącznie z badanami i przewozem chorych. Może nastąpić sytuacja, gdzie albo zmęczony człowiek zbagatelizuje jakieś zdarzenie, albo przegapi, albo wręcz tego nie widzi. Musimy się liczyć z tym, że ten problem będzie narastać lawinowo. Mamy prowizorkę, która zaczyna się sypać – uważa Adam Pietrzak, anestezjolog i dodaje: W mediach ocenia się, że ci ludzie popełniają błąd, że pracują źle, że nic nie robią. Jeżeli ktoś dobrze pracuje zaciera się w masie hejtu. Lekarze będą uciekać. Za te same pieniądze mogą pracować w innym, ładnym miejscu, nie narażając siebie na ryzyko, w zasadzie gwarantowanego błędu.

Zdaniem Tomasza Karauda lekarze odchodzą, bo boją się zarzutów prokuratorskich.

- Jedna koleżanka odeszła, nawet nie czuła, że popełniła błąd, dostała zawiadomienie do prokuratury. Bardzo to przeżyła. Ja na pewno zrezygnuje ze względu na stres, potężny stres. Teraz robię to, żeby nauczyć się zabezpieczać stan zagrożenia życia, żeby nabrać w tym wprawy, żeby się nie bać, kiedy podobnego pacjenta będę miał w oddziale.

podziel się:

Pozostałe wiadomości