Skandal w domu opieki

Kolejne wstrząsające rewelacje z Zakładu Opiekuńczo – Leczniczego przy ul. Mehoffera w Warszawie. Pracownicy oddziału, w którym przebywał Roman Kłosiński, zmarły pensjonariusz, postanowili przerwać zmowę milczenia.

Pani Katarzyna jest kolejną osobą, która postanowiła przerwać zmowę milczenia. Pracowała na oddziale pierwszym pięć lat, doskonale znała Romana Kłosińskiego. Twierdzi, że jego śmierć nie była przypadkowa. Uważa, że do tej tragedii przyczyniła się dyrektorka zakładu. - Pamiętam go. Zmarł po południu siedząc na łóżku – mówi Katarzyna Stasiuk, była salowa. Jakby zapaści dostał. Nie mógł oddychać, bo pił alkohol. Ustaliliśmy, że Roman Kłosiński regularnie pił alkohol i przyjmował też silne leki psychotropowe. To połączenie jest bardzo niebezpieczne. - Nie wiem, czy tego tragicznego dnia, kiedy on zmarł dostał od gospodarczej na oddziale pierwszym tylko alkohol, czy nie wlano tam również haloperidolu w kroplach – zastanawia się dr Maria Pawińska. - Konsekwencje zażywania haloperidolu to degradacja psychiczna, a w połączeniu z alkoholem myślę, że ostre incydenty krążeniowe. Pacjent, który zażywa te leki w połączeniu z alkoholem nie żyje długo. Według naszych informacji, Romanowi Kłosińskiemu alkohol dostarczała osobiście sama pani dyrektor. Przynosiła wódkę do magazynu na oddziale, a pracownik zakładu otrzymał od niej specjalne polecenie, że ma wydawać wódkę pensjonariuszowi. - Pani gospodarcza dawała mu codziennie rano, w południe i po południu szklankę wódki. Kiedy Roman sobie życzył, nie było problemu – wspomina Katarzyna Stasiuk, była salowa - Przyjechał do mnie któregoś dnia i chciał alkohol. Powiedziałam, że mu nie dam, To on pojechał na tym wózku do pani dyrektor na skargę. Przyszła pani dyrektor na oddział krzycząc do mnie, dlaczego nie chcę mu dać tego, co on chce. Powiedziałam, że takiej odpowiedzialności nie wezmę na siebie. Pracownicy zakładu twierdzą, że pani dyrektor robiła wszystko, żeby pan Roman nie dowiedział się o istnieniu na jego koncie ogromnej sumy pieniędzy z odszkodowania. Prawdę jednak poznał dzięki pracownicy banku, która przyjechała do zakładu osobiście i poinformowała go o tym fakcie. Świadkiem rozmowy była kasjerka zakładowa. Roman Kłosiński po tej rozmowie postanowił pojechać do banku. Walizka z pieniędzmi trafiła do zakładu. Roman Kłosiński jednak nigdy samodzielnie nie dysponował swoimi pieniędzmi. Zadbała o to pani dyrektor. Pensjonariusz mógł tylko u pracowników socjalnych raz w tygodniu zamawiać zakupy. - Gotówki w ręku nigdy nie miał. Tylko zakupy, które zamawiał u pani gospodarczej. Najczęściej życzył sobie słodycze – wspomina Katarzyna Stasiuk. Zamówione słodycze najczęściej rozdawał pensjonariuszom i pracownikom zakładu. - Na tydzień wydawał 1000 zł, nie więcej – mówi Katarzyna Stasiuk. - Te wyższe rachunki, to jest straszne, ohydne kłamstwo. Ja wiele razy pomagałam gospodarczej przy zakupach i wiedziałam ile Roman wydaje - dodaje kobieta. Roman Kłosiński zaczął domyślać się, że jest oszukiwany. Zaczął sprawdzać, co podpisuje, przeglądać rachunki za zakupy. Gdy zaczął podejrzewać, że jest oszukiwany postanowił zdeponować pieniądze w bezpiecznym miejscu, którym była skrytka w banku. Wrócił do zakładu z kluczykiem do skrytki i nie rozstawał się z nim. - Któregoś dnia polecono mi odebrać klucz Romanowi, on nie chciał dać –mówi Katarzyna Stasiuk. - Wtedy inne pracownice zakładu próbowały na siłę zabrać mu ten klucz. On nosił go do końca na szyi. Co się potem stało, nie wiem. Roman Kłosiński zmarł po dwóch miesiącach, po jego śmierci kluczyk do skrytki przekazano pani dyrektor.

podziel się:

Pozostałe wiadomości