Państwo Jaskólscy i ich córka Weronika mogą raz w tygodniu zobaczyć się ze swoimi dziećmi. Adriana, Marcina, Igę i Kamila odebrano nagle na wniosek sądu i przekazano do rodziny zastępczej.
- Oddając dziecko, starałam się opanować, żeby to nie przeszło jeszcze bardziej na dziecko – opowiada Weronika Jaskólska, matka Kamilka.
Osiem osób w dwóch pokojach
Rodzina mieszkała w dwupokojowym mieszkaniu po babci. Razem osiem osób - dzieci państwa Jaskólskich oraz ich 2-letni wnuk, syn dorosłej już Weroniki.
Jak tłumaczą Jaskólscy, ze strony pomocy społecznej pojawiły się zarzuty, że nie ma odpowiedniego miejsca, żeby dzieci mogły prawidłowo funkcjonować. Na przykład - nie ma szaf.
- Szafy już są, wystarczyło chwilę na nie poczekać, bo były zamówione – mówi Zofia Jaskólska. I dodaje: - Jedyne, co to, to, że nie było biurek. Kurator stwierdziła, że przy stole to nie jest miejsce do nauki.
- Wszyscy mówią, żebym się otrząsnęła. Ale po czym? Po tym, że się pół roku temu spaliłam? – denerwuje się pani Zofia.
Pożar
Pół roku temu rodzina ledwo uszła z życiem. Na skutek zwarcia instalacji elektrycznej, wybuchł pożar. Mieszkanie zajęło się ogniem i rodzina straciła dach nad głową.
- Nagle przybiegła Iga z pokoiku i zaczęła krzyczeć, że się pali. W jednej chwili widoczność zrobiła się zerowa. Jedyne co mogłam, to złapać dzieci pod pachę i wybiec z mieszkania, bo życie jest ważniejsze – mówi pani Weronika.
- Próbowałam tam wejść, ale w progu usłyszałam, jak coś strzela. Wystraszyłam się i wyszłam, mam jeszcze dzieci do wychowania – dodaje pani Zofia.
Mieszkanie zastępcze
Po pożarze rodzina przez dłuższy czas nie mogła wrócić do siebie.
- Dali nam mieszkanie zastępcze – szatnię na terenie hali sportowej. Obiecywali, że to będzie tylko przez okres weekendowy. Że coś nam znajdą – mówi pani Zofia.
- Spędziliśmy tam trzy miesiące. Było bardzo ciężko – wspomina pani Weronika.
- Nie było normalnych drzwi, żeby można było się zamknąć. Za ścianą ćwiczyli karatecy do godz. 22, a na korytarzach siedziały mamy z dziećmi. Było też zimno i musieliśmy się grzać farelkami – opowiada pani Zofia.
Dlaczego Jaskólscy musieli mieszkać w tak niegodziwych warunkach?
- Nie powiedziałbym, że to są niegodziwe warunki. Rodzina, która doznała tej trudnej sytuacji, ma rodzinę na terenie naszej gminy. Ta rodzina odmówiła im pomocy – stwierdza Krzysztof Chaciński, burmistrz Radzymina.
Gmina ma jednak obowiązek w takiej sytuacji zapewnić lokum pogorzelcom.
- Ten obowiązek spełniliśmy. [Hala – red.] to jest obiekt, w którym na co dzień są dzieci. Jest tam około 20 st. C. To jest normalna temperatura, w której mieszkam i w której ćwiczą dzieci. Jest to na pewno lepsze miejsce niż to, które mieli spalone – mówi burmistrz.
Miasto wsparło rodzinę 5 tysiącami złotych i pomogło w założeniu regipsów. Po trzech miesiącach państwo Jaskólscy wreszcie wrócili do swojego domu.
Asystent rodziny
Od 4 lat Jaskólscy mają asystenta rodziny, po pożarze, także pracownika socjalnego. Urzędnicy mieli być wsparciem w wyjściu na prostą po pożarze.
- Oni twierdzili, że jak mam gromadkę dzieci, to sobie sama nie daję rady. Że mam mało czasu dla dzieci, ale jednocześnie kazali iść mi do pracy, więc poszłam – mówi pani Zofia.
- Ja nie byłam pod opieką OPS-u – zaznacza pani Weronika. I dodaje: - Jedyne, co słyszałam od mamy, to że mi się przyglądają. Nie robiłam sobie nic z tego, bo nie miałam sobie nic do zarzucenia, tym bardziej, że aktywnie poszukiwałam mieszkania. Miałam się przeprowadzić do przyjaciółki.
Mimo to kobiecie też odebrano dziecko.
Według dokumentów OPS-u, na podstawie których sąd odebrał pogorzelcom dzieci, rodzice byli m.in. niewydolni wychowawczo, a dzieci były wycofane. Na negatywną opinię miały mieć też wpływ raporty z placówek, do których chodzą dzieci. Trudno jednak znaleźć w nich poważne zarzuty.
Na przykład, według OHP, rodzice dbają o dobro dziecka, wypełniają obowiązki, a po synu nie widać, by coś złego działo się w domu. Z kolei kierownictwo przedszkola zaprzeczyło, by matka nie współpracowała z placówką, by nie informowała o nieobecności córki, czy, że dziecko miało by sobie nie radzić z trudnymi emocjami.
- Ta rodzina nam nie podpadła. Byliśmy zaniepokojeni sytuacją, jaka panowała w tamtym domu. Musieliśmy napisać do sądu, żeby to sąd zdecydował [o losie dzieci – red.] – stwierdza Agnieszka Kierszulis, kierownik OPS w Radzyminie. I dodaje: - Zdecydowały zaniedbania, ale nie mogę o tym mówić. Chodzi o zaniedbania emocjonalne, bytowe i opiekuńczo-wychowawcze.
Wyremontowanie mieszkania po pożarze wymagało czasu, pracy i środków.
- Co przez ten czas robił asystent, żeby więź rodziców z dziećmi nie została przerwana? – dopytywał kierowniczkę OPS reporter Uwagi!
- Robił wszystko, co mógł – zapewnia Kierszulis.
A co teraz robi OPS, aby pomóc rodzinie?
- Teraz będzie następny asystent i będziemy dalej ich wspierać – oświadcza Agnieszka Kierszulis.
„Nie ma przemocy, nie ma używek, a dzieci odebrano”
- W swojej ponad 30-letniej pracy, pierwszy raz spotykam się z sytuacją, kiedy odbiera się dzieci z powiedzmy – niewydolności wychowawczej i opiekuńczej, gdzie nie mamy do czynienia z jakimś nadużyciem. Nie ma przemocy, nie ma jakichkolwiek używek – zwraca uwagę pedagog prof. Anna Weissbrot-Koziarska z Uniwersytetu Opolskiego.
- Jest to dla mnie sytuacja kompletnie niezrozumiała. Asystent rodziny powinien pokazać błędy, które popełnia rodzina i wspólnie z rodziną naprawiać te błędy. To jest jego rola, a nie żeby odbierać dzieci – podkreśla prof. Weissbrot-Koziarska.
Pogorzelcy kończą już remont mieszkania. Teraz chcą odzyskać dzieci. W tej sprawie nieodpłatnie postanowiła pomóc im jedna z warszawskich kancelarii adwokackich.
- Sąd na obecnym etapie zna tylko wersję prezentowaną przez ośrodek pomocy społecznej. Dlatego złożymy wnioski dowodowe, by sąd poznał także sytuację tych państwa, sytuację opiekuńczo-wychowawczą dzieci. Tak, by pokazać, że ci państwo są w stanie sprawować osobistą opiekę nad dziećmi – mówi adwokat Julia Malinowska-Kurpios.
Cały reportaż zobaczysz w serwisie VOD.pl oraz na player.pl
Autor: Uwaga! TVN