„Widziałam ich interwencję”
34-letni Bartosz Sokołowski zmarł w piątek rano. Funkcjonariuszy do swojego syna wezwała matka. Kobieta wiedziała, że po zażyciu narkotyków syn ma urojenia i najlepszym rozwiązaniem będzie przewiezienie go do szpitala.
- W piątek rano przyszedł pod blok. Wołał mnie i małymi kamyczkami rzucał w okno od sypialni. Zawołał: Mamo! Potem: Babciu! I tak krążył wokół bloku. Zadzwoniłam na policję. Dzwoniąc, liczyłam na pomoc, że wezwą karetkę i zabiorą go do szpitala – relacjonuje Jolanta Sokołowska, matka 34-latka.
Zdaniem rodziny i świadków, mężczyzna mógł być podduszany przez funkcjonariuszy.
- Widziałam ich interwencję. W życiu bym się nie spodziewała, że oni mogą go dusić. Krzyczał: Mamo! Ratunku! Nic nie zrobiłem – opowiada Sokołowska. I dodaje: - Podjechała karetka, wysiadł z niej lekarz, który nawet nie kucnął przy nim, nie próbował go reanimować. Wyciągnęli nosze i rzucili nim jak workiem na te nosze. Pomyślałam, że on chyba stracił przytomność, ale widziałam, że karetka go zabiera, to pomyślałam, że wszystko będzie dobrze.
Niedługo potem do matki chłopaka dotarły złe informacje.
- Zadzwoniłam do szpitala i okazało się, że tam go nie ma. Zadzwoniłam więc na policję i tam pan powiedział mi, że ma dla mnie przykrą wiadomość, syn zmarł w karetce w drodze do szpitala – wspomina mama Bartosza.
Na nagraniu z prywatnego monitoringu widać, jak jeden z policjantów mocno przyciska go kolanem, a mężczyzna przestaje się ruszać. Od tego momentu mija kilka minut do przyjazdu karetki pogotowia. W tym czasie nikt go nie reanimuje.
- Idąc do pracy, zobaczyłam policjantów, kucających nad człowiekiem. Dla mnie on nie dawał żadnych znaków życia. Miał siną głowę, łapał jak ryba pojedyncze oddechy. Żaden z policjantów go nie reanimował, stali i patrzyli. Spytałam policjanta, czemu go nie reanimują. Odpysknął mi: „To jest narkoman, lepiej niech pani wezwie karetkę, bo pół godziny już na nią czekamy” – opowiada świadek zdarzenia.
Wrażliwy, z problemami
Bartosz miał 34 lata, mieszkał razem z babcią w bloku w Lubinie. Od kilkunastu lat miał problemy z narkotykami. Mężczyzna przez większość czasu pracował i normalnie żył, ale kilka razy w roku jego halucynacje i urojenia po narkotykach były na tyle uciążliwe, że konieczna była interwencja policji, po której mężczyzna zazwyczaj trafiał do szpitala psychiatrycznego.
- Ostatni raz widziałam go w środę. Już był pod wpływem narkotyków, ale jeszcze nawet się pożegnał z moim synkiem, wziął go na ręce. Mieli bardzo dobry kontakt – opowiada Marta Sokołowska, siostra Bartka.
- Dużo jeździł na rowerze, zawsze w słuchawkach. Jego marzeniem było, żeby zostać DJ-em. To był bardzo wesoły chłopak, taki miał styl życia – na wesoło – opowiada Monika, przyjaciółka Bartosza. I dodaje: - Nie chciałabym go nazywać narkomanem, ćpunem. On miał problem, owszem, ale był osobą, która walczyła o swoje życie, wychodził na prostą. Jeździł do Monaru, miał kilka sesji terapeutycznych. Mówił, że chce się ogarnąć, zdobyć pracę, wyjechać z miasta i zacząć żyć.
Bartek czuł się odrzucony w swoim mieście. Jako nastolatek przeżył traumę po tym, jak wyszło na jaw, że jest homoseksualistą.
- Nie chcę z niego robić męczennika, ale był szykanowany i dobrego życia nie miał – podkreśla Bogdan Sokołowski, ojciec.
- To, że syn miał inną orientację seksualną mogło być dla policji problemem. Znajomi i przyjaciele go zaakceptowali, takiego, jakim jest, ale inni go wyśmiewali, kopali – dodaje matka 34-latka.
- On nie ćpał cały czas. Miał okresy kilkumiesięczne, że pracował, próbował żyć, wychodzić z tego. Za słaby był, żeby sobie z tym wszystkim poradzić. Kilkukrotnie szukaliśmy pomocy, ale żadnej nie otrzymaliśmy – zaznacza ojciec.
Lubin w ogniu
Po zdarzeniu w Lubinie doszło do zamieszek. Kilkuset ludzi protestowało przed komendą policji.
- Ludzie się zebrali, mają dosyć. Chcemy sprawiedliwości. Ludzie się im postawili, żeby pokazać, że się potrafimy zjednoczyć. Policja jest od pomagania. Mamy do nich dzwonić i się ich nie bać – mówi jeden z uczestników protestu.
Okazuje się, że 34-letni Bartek był znany policjantom z Lubina.
- Nigdy się z nikim nie bił, nikogo nie uderzył. Oni wiedzieli, że syn nie jest agresywny. Raz Bartek opowiadał, jak jechał rowerem i policjant go razem z rowerem wepchnął do rowu i dopiero zaczął rozmowę – opowiada Bogdan Sokołowski. I dodaje: - Opowiadał też, że raz mu worek na głowę zarzucili i go bili.
- On się bardzo bał policji – dodaje matka 34-latka.
Jak sprawę komentuje policja?
- Z tego co wiem, na tamten moment policjanci podjęli stosowne czynności, żeby tego mężczyznę uratować. Funkcjonariusze, którzy brali udział w tej akcji, przekazali medykom, którzy zjawili się na miejscu, osobę, która oddychała i miała wyczuwalny puls – podkreśla podkom. Wojciech Jabłoński z Komendy Wojewódzkiej Policji we Wrocławiu.
Mieszkańcy Lubina nie chcą wierzyć w to, co mówi policja. Według oficjalnego komunikatu komendy wojewódzkiej Bartek zmarł dwie godziny po przewiezieniu do szpitala. Zupełnie inną wersję przedstawia jednak dyrekcja placówki.
- Na podstawie informacji, jakie uzyskaliśmy od zespołu dyżurującego na SOR, do tutejszego szpitala zespół ratownictwa medycznego przywiózł zwłoki mężczyzny – mówi Małgorzata Bacia z Regionalnego Centrum Zdrowia w Lubinie.
Policjanci, którzy brali udział w tej nieszczęśliwej interwencji, nadal pracują. Zarówno oni, jak i ratownicy medyczni nie zostali zawieszeni i nie usłyszeli żadnych zarzutów.