- Największy żal to mam do lekarzy – psa jak znajdą, to do schroniska zawiozą, a człowieka tak puścili? – wspomina zawiedziona siostra Jana. – Zgłosiłam na policji, że brat zaginął, bo nigdy nie zdarzyło się, żeby nie wrócił do domu. Tam poradzili mi, żeby podzwonić po szpitalach. Po trzech dniach od zaginięcia usłyszałam, że taką osobę, od której nie mogą się dowiedzieć jak się nazywa, przywieźli do kliniki im. Marciniaka. Pojechałam tam i pokazałam zdjęcie. Powiedzieli, że to on. Dostał wypis i wyszedł ze szpitala, bo według nich nic mu się nie stało – dodaje Krystyna. Jan, jak codziennie, poszedł na spacer. Potrafi się poruszać tylko w obrębie kilku ulic w okolicach gdzie mieszka. Mężczyzna został potrącony przez samochód. Pogotowie ratunkowe zawiozło go do szpitala w innej części Wrocławia. Policjanci z drogówki spisywali w tym czasie raport. Mimo widocznej choroby i nie możności ustalenia jego danych osobowych, ani adresu, nieupilnowany przez personel upośledzony mężczyzna bez przeszkód wyszedł na zewnątrz. Nie skonsultowano się nawet z policją. - Został posadzony w poczekalni. W tym czasie personel szpitala próbował ustalić jego dane personalne. Pacjent chciał się oddalić ze szpitala, ale został przyprowadzony z powrotem przez naszą ochronę. Nie mieliśmy żadnych podstaw medycznych, ani formalnych, żeby zatrzymać tego pacjenta u nas – tłumaczy się Dariusz Zowczak, dyrektor szpitala im. Marciniaka we Wrocławiu. - Policjant po wykonaniu czynności procesowych kontaktował się z lekarzem i otrzymał informację, że ta osoba zostaje na obserwacji w szpitalu. Lekarze poprosili, żeby policjant zadzwonił później. Zrobił to, ale okazało się, że tę osobę już wypisano – relacjonuje policyjne działania podkom. Dariusz Boratyn z policji we Wrocławiu. Zagubiony Jan nie wiedział gdzie jest dom. Szukając znanych sobie miejsc opuścił Wrocław. Nie wiadomo, czym, nie wiadomo jak, nie wiadomo, z kim - pojechał od odległej o prawie trzydzieści kilometrów Oławy. Tam po trzydziestu godzinach od zaginięcia, o czwartej rano, znaleźli go policjanci. Był wyziębiony, zmęczony i wystraszony. Od policjantów odebrała go rodzina. Po tym jak Jan został znaleziony w Oławie - trafił do tego samego szpitala we Wrocławiu. Tym razem lekarze przez trzy dni sprawdzali, czy jest w pełni zdrowy – z resztą na wyraźne życzenie rodziny. Tym razem wszystko skończyło się dobrze, a poszkodowany trafił do rodzinnego domu. Okazało się jednak, że za pierwszym razem wypuszczono Jana ze szpitala ze złamanym żebrem! Bardzo niewiele brakowało, aby choremu na Zespół Downa mężczyźnie stała się krzywda. Wszystko przez nieroztropność lekarzy, a wręcz lekceważenie przez nich swoich obowiązków. Ich nierozwaga mogła doprowadzić do tragedii. I niemal doprowadziła. Przez lekarzy ponad trzydzieści godzin z życia pana Jana jest czarną dziurą - nikt nie wie, co się z nim w tym czasie działo. Na pytanie, jakie są procedury, oprócz leczenia, w sytuacji, kiedy do szpitala trafia osoba po wypadku, bez dokumentów, która jest na tyle niepełnosprawna, że nie potrafi powiedzieć prostego zdania, siostra oddziałowa nie potrafiła odpowiedzieć. – Decyduje o tym lekarz, ja na to pytanie nie odpowiem – wykręcała się pielęgniarka.