Swietłana P. prowadziła rodzinny dom dziecka w Synelnykowym we wschodniej Ukrainie. Uciekając przed wojenną zawieruchą, pokonała z dziesięciorgiem dzieci ponad półtora tysiąca kilometrów. Po kilkudniowej podróży dotarła do niewielkiej miejscowości koło Poznania, gdzie wraz z dziećmi znalazła schronienie.
- Na początku myślałem o pewnym heroizmie tej osoby, bo wziąć dziesiątkę dzieciaków i pojechać do innego kraju, trochę w ciemno, to wymaga hartu ducha. Z drugiej jednak strony, była wojna, więc to nie było takie odosobnione – mówi pan Jacek.
- Chłopaki przywieźli ją w nocy. Rozgościła się w domu. Załatwiłam dla niej zupę, żeby rano nie gotowała. Dostała też zakupy – opowiada pani Anna.
Z relacji pani Anny wynika, że Swietłana P. przyjechała do Polski uśmiechnięta i radosna.
- Była bardzo zadbana, przepięknie ubrana. Wszystkie jej ubrania były bardzo jakościowe. Miała do tego duże kolczyki i duże pierścionki. Długie paznokcie, makijaż i wystylizowane brwi. Przyjechała z 10 dzieci, ale te dzieci były bardzo źle ubrane. Widać było dużą różnicę – ona zadbana, a dzieci nie – opowiada pani Anna.
Wkrótce dla Swietłany P. i jej podopiecznych wynajęto dom na przedmieściach Poznania. Dzięki temu pani Anna i jej mąż mogli częściej odwiedzać uchodźców i pomagać im w codziennych sprawach. Wsparcia udzielili też wolontariusze ze Stowarzyszenia Inicjatyw Społecznych.
- Wolontariusze wozili jedzenie. Dla dzieci załatwiliśmy laptopy, słodycze, odzież. To, co było można – opowiada Małgorzata Mielcarek ze Stowarzyszenia Inicjatyw Społecznych. I dodaje: - Nie widziałam tej kobiety [Swietłany P. – red.], a wolontariuszka, która jeździła na miejsce, nigdy nie została wpuszczona do środka, wszystko odbywało się na zewnątrz.
- Sytuacja wydała mi się dziwna, bo naród ukraiński zwykle jest otwarty, a tutaj tak nie było. Jedzenie donosiłam do progu domu, dalej mnie nie wpuszczono – wspomina pani Anna.
Jakiś czas po przyjeździe do Polski Swietłana P. zachorowała na COVID.
- Wtedy odciążyłam ją, biorąc małe dziewczynki do siebie. Po tym, jak pobyły u mnie dwa dni, to miałam je zwrócić, bo ona już lepiej się poczuła. Dzieci jednak zaczęły się panicznie bać i krzyczeć, że nie chcą tam wracać. Nie chciały wyjść z samochodu. Jak wyszła Swietłana, to dzieci zrobiły się sztywne – opowiada pani Anna.
To nietypowe zachowanie dzieci wzbudziło podejrzenia pani Anny. Za zgodą Swietłany P. zaprosiła je do swojego domu, aby spędziły wieczór z jej dziećmi.
- W piątki robimy wieczór filmowy, dzieci oglądały film i zaczęły opowiadać, że były bite. Że do tej pory mają blizny. Pokazywały swoje rany. Ta kobieta swoimi pierścionkami biła dzieci po twarzy – mówi pani Anna.
- Słyszałem od dzieci o rzeczach, które były przykładami przemocy fizycznej. Dziecko opowiadało, że było za karę zmuszane do jedzenia psiej kupy. Ktoś inny był podwieszany do góry nogami, za jedną z nóg – przywołuje pan Jacek.
- Powiedziały też o pedofilii. To są tak obrzydliwe rzeczy, że nie chce się o tym gadać. (...) Dziecko nie powinno pokazywać na misiu i bawić się w ten sposób – oburza się pani Anna. I dodaje: - Działo się to na Ukrainie i tutaj też. Tutaj działy się podobne rzeczy, ale może mniej zorganizowane. Ona była tutaj trzy tygodnie i w ciągu tego czasu już byli klienci. Brali pieniądze i mieli 20 minut. Działo się to w domu, w którym mieszkała. Raz dzieci były gdzieś zabrane. One dużo nie pamiętają, to dobrze, bo chyba było coś im podane. Pamiętają tylko to, że obudziły się w sukieneczkach. Jedna w białej, druga w czarnej.
Areszt
Pani Anna i jej mąż o wszystkim, co usłyszeli od dzieci, poinformowali prokuraturę. Swietłanie P. postawiono kilku zarzutów – przede wszystkim znęcania się ze szczególnym okrucieństwem nad swoimi podopiecznymi. Grozi jej nawet 10 lat więzienia. Kobieta została tymczasowo aresztowana.
- Nie przyznała się do całości stawianych jej zarzutów. Podczas któregoś z przesłuchań oświadczyła, że potwierdza jedynie, że stosowała pewien rodzaj przemocy wobec dzieci, pewien rodzaj kar. Nie przyznaje się jednak do pozostałych elementów zarzutów, przede wszystkim do wykorzystania seksualnego i przekazywania tych dzieci dalej, aby takie wykorzystanie miało miejsce – mówi Łukasz Wawrzyniak z Prokuratury Okręgowej w Poznaniu.
Jaka teraz jest sytuacja dzieci, które przyjechały ze Swietłaną P.?
- Mam siódemkę, a opieka trójki dzieci przeniesiona jest na kogoś innego – mówi pani Anna. I dodaje: - Dzieci starają się nie pamiętać, tego, co było. Starają się nie mówić po rosyjsku, bo mówili głównie po rosyjsku. Rozmawiają z psychologami i rozmawiają z nami. Są szczęśliwe, radosne, ale boją się. Największy lęk, który im towarzyszy, to, że ktoś ich stąd zabierze. Wiedzą, że był u nas konsul, że Ukraina chciałaby ich powrotu.
- Trafiła do nas korespondencja z konsulatu. Była to decyzja, rodzaj postanowienia wydanego przez tamtejsze lokalne władze, która dotyczyła przyznania opieki nad dziećmi konkretnej osobie. Również informacja, że dzieci powinny być przekazane na Ukrainę – mówi prokurator Łukasz Wawrzyniak. Ale zaznacza: - Zbyt mało posiadamy danych na temat ewentualnych tamtejszych opiekunów. Znając ich sytuację z domu rodzinnego prowadzonego przez podejrzaną, to mam duże wątpliwości, żeby dzieci mogły się tam znaleźć. Moje stanowisko jest takie, że dzieci aktualnie powinny pozostać w Polsce.
Dlaczego zatem władze Ukrainy chcą, by najprawdopodobniej krzywdzone dzieci opuściły polską rodzinę, która od kilku miesięcy zapewnia im opiekę? O odpowiedź na to i inne pytania poprosiliśmy konsula generalnego Ukrainy we Wrocławiu.
- Chodzi o to tutaj, że to są obywatele Ukrainy, którzy są chronieni przez ukraińskie prawo – tłumaczy Jurij Tokar.
Dlaczego dzieci miałyby wracać do ogarniętego wojną kraju i do miejsca, gdzie miały być krzywdzone?
- Nie ma jeszcze decyzji sądu, że tam była przemoc. Opiekować się nimi będą właściwe służby ukraińskie. Jest grupa robocza, która decyduje, jak zrobić, żeby nie było traumy u dzieci – mówi konsul.
- One nie chcą jechać do Ukrainy. Pytaliśmy. Raz, że nie mają do czego, dwa, że tamten system instytucjonalny na wielu poziomach się nie sprawdził i wielokrotnie się na nich to boleśnie odbiło. W tej chwili mają zbilansowane, zdrowe życie, fajne otoczenie i normalną rodzinę, gdzie są właściwe stosunki i emocje. Nie chcą tego zmieniać – mówi pan Jacek.