Trwają poszukiwania 39-letniego Sławomira Koska, który 23 czerwca przepadł bez śladu.
Zaginięcie
Mężczyzna od 4 lat związany jest z panią Beatą. Razem wychowują pięcioro dzieci z jej poprzedniego związku. Mężczyzna próbował zerwać z nałogiem alkoholowym. Jego stan zdrowia tuż przed zaginięciem gwałtownie się pogorszył.
- Od piątku miał ataki padaczki. Miał ich 10. Próbował ubrać buty i nagle się przewrócił i zaczął strasznie głośno jęczeć. Zaczęła toczyć się mu piana z ust z krwią. Przyjechało pogotowie i tyle go widziałam – mówi Beata Gabryszewska.
Kosek otrzymał od ratowników relanium, po czym został zawieziony do szpitala psychiatrycznego. Tam lekarze go nie przyjęli, tłumacząc, że mężczyzna odmawia pomocy. Nikt ze szpitala nie powiadomił bliskich pacjenta.
- Po atakach padaczki nie pamięta, gdzie jest. Pyta, gdzie jest jego samochód, szuka portfela, który ma przy sobie. On w takim stanie został zawieziony do szpitala i w takim stanie został wypuszczony – denerwuje się Gabryszewska.
Zobacz także: Ktoś w twoim otoczeniu ma atak padaczki? Nie panikuj, działaj!
Trasa
Około godziny 20 mężczyzna miał pójść w kierunku Kamienia. Pokonał pieszo prawie pięć kilometrów i dotarł do przejazdu kolejowego. Udało nam się porozmawiać dyżurną ruchu, która była jedną z ostatnich osób, które widziały pana Sławomira.
- Był zmęczony, cały spocony, bo jednak to jest kawał drogi, żeby do mnie przejść. Noc była duszna, dałam się mu napić. Był całkowicie kontaktowy, grzeczny, przepraszał za kłopot. Fakt, że się cały trząsł, denerwował się, że nikt po niego nie przyjeżdża, że dzwoni, cały czas próbował podładować telefon. Nie czułam od niego alkoholu. Czekał u mnie na pojawienie się kogokolwiek z rodziny – mówi kobieta.
- Patrzyłam na wskaźnik z paliwem i mówię, że nie możemy dalej jechać. Nie możemy dalej go szukać, musimy wracać do domu, bo za chwilę zabraknie nam paliwa. Czuję do siebie żal, że nie pojechałam dalej – przyznaje pani Beata.
Z relacji dyżurnej ruchu wynika, że mężczyzna nagle upadł, dlatego wezwała pogotowie. Mimo to, ratownicy nie stwierdzili, że pan Sławomir potrzebuje pomocy. Wręczyli mu latarkę oraz opaskę odblaskową.
Na ostatnim nagraniu z monitoringu widać, jak mężczyzna idzie wzdłuż jednej z posesji w pobliżu przejścia kolejowego. To właśnie tam pięć dni po zaginięciu rodzina odnalazła jego rzeczy. Były to buty, skarpetka i portfel. Wszystko poukładane.
Poszukiwania
Dlaczego od razu po zaginięciu policja nie opublikowała wizerunku pana Sławomira, a pies tropiący został użyty dopiero po kilku dniach? Padający deszcz uniemożliwił podjęcie jakiegokolwiek tropu. Mimo akcji poszukiwawczej w terenie, nikt wcześniej nie sprawdził także zbiorników wodnych w pobliżu miejsca, gdzie znaleziono rzeczy zaginionego.
- Policjanci nie dysponują sprzętem pływającym, łatwym do przemieszczenia. Są od tego wyspecjalizowane służby poszukiwawcze straży pożarnej. Okolice zbiorników wodnych były też przeszukiwane. Czy na miejscu byli płetwonurkowie, nie jestem w stanie w tej chwili powiedzieć z uwagi na to, że nie byłem tam i nie mam pełnej wiedzy – mówi podinsp. Marek Słomski z Komendy Miejskiej Policji w Gliwicach.
- Nie było policji. Nie odbierali nawet ode mnie telefonów – zaznacza pani Beata.
Kim są ludzie, którzy pomagali w poszukiwaniach pana Sławomira?
- Jest to na przykład szkoła mundurowa z Knurowa. Są to leśnicy i zwyczajni cywile. Znajomi i ludzie, którzy mają w sobie dużą dozę empatii i którzy są bardzo czuli na ludzka krzywdę – mówi Renata Irytowska, rzecznik poszukiwań, wolontariuszka.
Pozostawiony w chorobie
Co stało się ze Sławomirem Koskiem i dlaczego nikt mu nie pomógł?
Szpital twierdzi, że mężczyzna nie chciał zgodzić się na hospitalizację, a lekarze nie widzieli powodu, by leczyć go wbrew jego woli. Ten fakt dziwi tym bardziej, iż pacjent z nieleczoną padaczką alkoholową wymaga specjalistycznej pomocy medycznej, w przeciwnym razie może grozić mu śmierć.
- Lekarz musiał stwierdzić, że jest on zdolny do racjonalnego podejmowania decyzji – przekonuje Jan Ciechorski, rzecznik SP ZOZ Państwowego Szpitala dla Nerwowo i Psychicznie Chorych w Rybniku.
- Instytucje, które powinny udzielić mu pomocy zawiodły. Wszystkie. Zawiódł szpital, pogotowie, policja. Tłumaczyłam policjantowi, w jakim stanie on wychodził z domu – mówi pani Beata.
- Na tej drodze jest ograniczenie do 40 km/h, ale nikt tyle nie jedzie. Jest mnóstwo zakrętów. Pierwsze, co się narzuca, to, że mógł zostać potrącony przez kogoś, kto jechał pod wpływem alkoholu, narkotyków lub bez prawa jazdy. Ale może być też tak, że po ataku padaczki stracił orientację, mógł nawet zapomnieć, kim jest. Chcę znać prawdę, co się stało – podkreśla Gabryszewska.