Karetką na SOR
Jerzy Brandt od kilku dni gorączkował. Jego bliscy zauważyli, że zżółkła mu skóra. Lekarz pierwszego kontaktu zlecił badania kontrolne i test na COVID-19. Jeszcze w tym samym dniu pan Jerzy, wraz z wnuczką, poszedł wykonać test.
- Bardzo ciężko mu się szło. Niemal się zataczał, stracił równowagę, uderzył w samochód, upadł na twarz, po czym stracił przytomność – opowiada Zuzanna Brandt, wnuczka pana Jerzego.
- Ułożyłem go w pozycji bocznej. Widać było, że bardzo ciężko mu się oddycha. Nie było z nim kontaktu. Po chwili się przebudził, ale nie był świadomy, co się stało – dodaje Adam Sulewski.
Na miejsce przyjechała karetka pogotowia.
- Ratownicy usadzili dziadka w karetce i zaczęli pytać, jaki mamy dzień tygodnia, miesiąc, rok. Dziadek powiedział, że mamy 29 sierpnia 2001 rok. Powiedział, że jesteśmy pod naszym domem. Kiedy prosili go o dowód, podawał kartę do sklepu. Nie mógł później niczego włożyć. W jego oczach było widać panikę – opowiada Zuzanna.
Ratownicy zdecydowali, że zabierają pana Jerzego do szpitala. Była godzina 13:40. W karcie medycznej zapisali, że pacjent jest splątany, niezorientowany, co do miejsca oraz czasu. Aby szpital mógł skontaktować się z rodziną, w karcie medycznej ratownicy wpisali numer telefonu do córki pana Jerzego. Czas mijał, a telefon milczał. Pani Joanna zaczęła sama dzwonić na SOR.
- Jak zaczęłam dzwonić, byłam 36. w kolejce oczekujących. To połączenie trwało około półtorej godziny. Tata miał telefon, próbowaliśmy się do niego dodzwonić, ale nie odbierał. W końcu jego telefon odebrał lekarz, który nas poinformował, że tata jest reanimowany i przed chwilą został przywieziony z przystanku autobusowego w centrum miasta – przywołuje Joanna Brandt, córka pana Jerzego.
- To było absurdalne! Z jakiego przystanku? Myśleliśmy, że dziadek jest w szpitalu pod opieką lekarzy. Nikt nie zakładał, że w momencie oczekiwania na jakąkolwiek informację o stanie zdrowia dziadka, on umiera na przystanku – dodaje Weronika Brandt, wnuczka 71-latka.
Dlaczego nie w szpitalu?
Z monitoringu szpitalnego wynika, że pan Jerzy o godz. 14:00 został przywieziony karetką na SOR. Posadzony na krześle, czekał na swoją kolej. Po kilku minutach wyszedł z medykiem do sąsiedniego pomieszczenia. 25 minut później monitoring zarejestrował starszego mężczyznę, który chwiejnym krokiem opuszcza szpitalny oddział ratunkowy. Nikt go nie zatrzymał, nie szukał, nie poinformował rodziny, że ich bliski wyszedł ze szpitala.
- Jeśli ktokolwiek powiadomiłby mnie, że mój tata opuścił szpital, oddalił się, nie ma go tam, wyszlibyśmy z domu i szukali. Ja w tym czasie siedziałam w domu i wykonywałam bezsensowny telefon na SOR – podkreśla Joanna Brandt.
Jak się potem okazało, pan Jerzy w krytycznym stanie został znaleziony przez strażników miejskich na przystanku autobusowym nieopodal własnego domu.
- Widzieliśmy, że zaczyna słabnąć. Puls był słabo wyczuwalny. Razem z kolegą zaczęliśmy go reanimować i czekaliśmy na przyjazd karetki – opowiada Sebastian Guziński ze Staży Miejskiej w Gdyni.
Pana Jerzego raz jeszcze przewieziono do szpitala. Niestety, mężczyzna zmarł.
- Mój dziadek umierał sam i to jeszcze w miejscu publicznym. Nie w domu, nie w szpitalu, ale na chodniku, w centrum miasta. Teraz został tylko pusty pokój, jego krzesło w kuchni i cisza. W tym domu nigdy nie było tak cicho. Zawalił mi się świat, bo z siostrą mieszkałyśmy z dziadkiem – wyznaje Weronika Brandt.
Jak to możliwe, że pan Jerzy samotnie opuścił lecznicę?
- Cytując lekarza, z którym rozmawialiśmy: „Szpital to nie więzienie” – przywołuje wnuczka Weronika.
Dokumentacja
Z dokumentów szpitalnych wynika, że pan Jerzy nie został zbadany przez lekarza, nie zlecono też badań. Parametry życiowe przepisano z karty pogotowia ratunkowego. Jedyna nowa informacja, jaka pojawia się w karcie, to ta, że pacjent był pod wpływem alkoholu.
- Dziadek nie był pijany. Nie wiem, czemu taka informacja pojawiła się w karcie. Po upadku miał brudne ubranie i twarz, więc mógłby omyłkowo zostać wzięty za pijaka – zastanawia się Zuzanna.
To, że pan Jerzy był trzeźwy, potwierdzają wyniki badań wykonanych po tym, jak po raz drugi, w stanie krytycznym, trafił od szpitala. Chwiejny krok, splątanie, dezorientacja były efektem choroby.
- Drzwi szpitala się zamykają i nikt nie wie, co się tam stało. Chcę się dowiedzieć, jak wyglądały ostatnie dwie godziny życia mojego dziadka i tyle – mówi Weronika Brandt.
Maja Berezowska, specjalista anestezjologii i intensywnej terapii, lekarka z ponad 30-letnim doświadczeniem w pracy w karetce pogotowia, ma bardzo poważne zastrzeżenia do tego, w jaki sposób postępowano z pacjentem.
- Skoro zauważam, że nie ma pacjenta, to od razu staram się go zlokalizować. Natychmiast powinna zostać poinformowana rodzina i policja. Takie sytuacje nie powinny mieć miejsca. W dokumentacji widać, że pacjent był splątany, nie wiedział co robi, powinien być zaopiekowany – podkreśla.
Sprawą zajęła się prokuratura.
- Śledztwo zostało wszczęte w sprawie nieumyślnego spowodowania śmierci mężczyzny. Prokurator zabezpieczył monitoring z SOR-u, musimy wyjaśnić, co się stało, dlaczego ten mężczyzna opuścił szpital – mówi Grażyna Wawryniuk z Prokuratury Okręgowej w Gdańsku.