Inżynier mechanik leczy raka
Ryszard K. to przedsiębiorca z Nowego Sącza. Jest inżynierem mechanikiem. Od kilku lat prowadzi - w różnych miejscach - ośrodki, w których – jak twierdzi - leczy raka. Ostatni – w Piwnicznej, w wynajmowanym domu. W środku willi są zwykłe pokoje gościnne, brak jakiegokolwiek profesjonalnego sprzętu. „Leczenie” należy wziąć w cudzysłów, ponieważ podawana tam pacjentom substancja – amigdalina zwana także witaminą B 17 - nie ma najmniejszych właściwości terapeutycznych. Przeciwnie – rozkłada się na trujący cyjanowodór.
- Mamy cały czas problem z walczeniem z przesądem, że to szkodzi. Rzeczywiście, w wyniku reakcji zachodzących w komórkach nowotworowych powstaje cyjanowodór i aldehyd benzoenowy, dwie bardzo silne trucizny, które na szczęście powstają tylko w tych komórkach, w zdrowych nie powstają – mówi w jednym z nagrań.
Wbrew zapewnieniom inżyniera mechanika o jej skuteczności, grubo ponad 80 procent osób, które były klientami jego ośrodków – już nie żyje.
- XIX wieczna koncepcja zakładała, że cyjanowodór jest wchłaniany jako toksyna wybiórczo przez komórki nowotworowe. Jest to oczywiście nieprawdą, dlatego, że chłoną to wszystkie komórki. To jest przeciwko chorym, i według mnie, jest to przestępstwo na poziomie przestępstwa, które powinno być ścigane z mocy prawa – uważa prof. Cezary Szczylik, onkolog.
Amerykański Narodowy Instytut Raka rzetelnie przebadał amigdalinę na dużej grupie pacjentów. Efekty badań były druzgocące dla tej substancji.
- Wyniki były całkowicie negatywne. U około 90 proc. osób w trakcie leczenia obserwowano pogorszenie się stanu chorych, objawy niepożądane. Amigdalina, mimo że udowodniono, że to nie ma sensu, żyje nadal przez te kilkadziesiąt lat swoim życiem – dodaje prof. Jacek Jassem, onkolog i radiolog.
Miał 90 proc. szans na wyzdrowienie. Nie żyje.
Jak się okazuje, potencjalni pacjenci są namawiani przez inżyniera mechanika do porzucenia chemioterapii. Nawet w sytuacji, gdy chodzi o dziecko.
- Musimy pamiętać, że szpital nie popuści. Trzeba odwlekać chemię. Terapia trwa trzy tygodnie. To jest ta pierwsza faza u nas. Potem wraca się do domu i zaczyna się druga faza, która trwa co najmniej trzy miesiące. Przy zmianach w kościach to trzeba założyć, że to będzie przynajmniej dziewięć miesięcy trwało. Nawet do dwóch lat może być. I ta chemia będzie nam tu przeszkadzała. Chemioterapia osłabia efekty tej terapii. Przecież chemioterapia nie leczy. Chemioterapia powoduje rozwój choroby nowotworowej – mówił Ryszard K. naszej reporterce, która pytała o terapię dla 12-letniego dziecka.
W tym właśnie wieku był Boguś, który trafił do ośrodka prowadzonego przez inżyniera mechanika Ryszarda K. Rodzice chłopca nie zaufali nauce. Chłopiec nie żyje.
- Boguś prawie rok temu trafił do naszej kliniki. Miał rozpoznaną chorobę nowotworową, ostrą białaczkę limfoblastyczna. Nowotwór, który u dzieci jest najczęstszą chorobą nowotworową. Wyleczalność sięga 90 proc. To jest jeden z lepiej leczących się nowotworów, jeśli chodzi o onkologię dziecięcą. To dziecko nie miało czynników bardzo złego rokowania, przyjechało do nas w stanie dobrym i rozpoczęło leczenie – opowiada prof. Wojciech Młynarski, pediatra, onkolog i hematolog dziecięcy.
W 12 dobie, czyli na samym początku pierwszego cyklu chemioterapii, chłopiec został wypuszczony ze szpitala do domu. Na dwa dni. To standardowa procedura w sytuacji, gdy dziecko dobrze znosi terapię. Tak było w przypadku chłopca. Lekarze starają się, by mały pacjent mógł choć trochę przebywać w domu. Z rodzicami.
- Widziałem ich wątpliwości, dotyczące również chemioterapii, że to leczenie jest obciążające, toksyczne. Oczywiście tak jest – o tym rozmawialiśmy od pierwszego dnia. Ale informowaliśmy, że wyleczalność za pomocą takiego postępowania terapeutycznego jest duża. Rodzice zabrali dziecko i nie pojawili się więcej w naszym oddziale – mówi Wojciech Młynarski.
Matka o śmierci syna: „Jego dusza nie chce żyć”
- Ojciec wziął go ze szpitala na przepustkę i nie wrócili. Wylądowali tutaj. A potem niestety podziało się tak, że w listopadzie poszedł z ojcem do lasu na grzyby, przeziębił się, bo buty przemoczył. No i jak się przeziębił to posypało się wszystko i zmarł 15 lutego – tak śmierć Bogusia opisuje Ryszard K.
Jednak Boguś nie umarł dlatego, że się przeziębił. Zmarł, ponieważ nie był leczony. Dlaczego rodzice zabrali go ze szpitala, pomimo sięgających 90 procent szans na przeżycie? Pewne światło na tę decyzje rzuca postać matki chłopca. Kobieta zajmuje się hipnozą. Neguje oficjalną medycynę. Początkowo zgodziła się na rozmowę przed kamerą. Potem odmówiła. Pozostało nam nagranie rozmowy telefonicznej. Decydujemy się na publikację, ponieważ wiemy, że kobieta może przekonywać do swoich poglądów inne chore osoby.
- Był leczony naturalnie. Ziołami, witaminą B17. Jestem terapeutą więc troszeczkę więcej w tym temacie wiem. My wiedzieliśmy, że jego dusza nie chce już żyć. On miał przeżyć tyle. Dwa dni po swoich urodzinach odszedł. Ja nie mogę powiedzieć, że to nie działa, bo on nie żyje. To nie o to chodzi. Oni nie żyje, bo miał nie żyć. Po prostu. Miał odejść – uważa matka chłopca.
To, co mówi matka, nie do końca jest spójne. Próbowała przecież na swój sposób ratować syna. Wydała ogromne pieniądze na terapię, która w jej przekonaniu mogła zadziałać.
- 13 tysięcy, jeżeli nie zwiększymy dawki. Tu jest przewidziane 120 gramów, połowa dożylnie, połowa doustnie. W dniu przyjazdu zasada jest taka, że albo mamy pieniądze na koncie, albo gotówkę w ręce – powiedział nam Ryszard K.
Lekarze prosili o pomoc sąd
Pomimo poglądów rodziców, Boguś miał szanse na życie. Szpital, po tym jak dziecko nie wróciło na oddział, skontaktował się z rodzicami. Ci powiedzieli, że dziecko kontynuuje chemioterapię w Monachium. Okazało się, że to nieprawda. Wówczas lekarze podjęli bardziej stanowcze kroki.
- Trzy razy występował szpital z pozwem przeciwko rodzicom, żeby rodzice oddali dzieciaka do leczenia. Sąd to oddalał, bo myśmy przedstawiali wyniki, że jest wszystko ok. No więc sąd uznawała, że jest leczony i to prawidłowo – opowiada Ryszard K.
- Jeśli ja jestem świadomy, że dziecko jest w stanie zagrożenia życia, to muszę poinformować odpowiednie organy, że takie dziecko się nie leczy. Dostałem informację z sądu, że leczy się w ośrodku medycyny niekonwencjonalnej. Przede wszystkim nie ma takich ośrodków, które mogą wyleczyć chorobę nowotworową za pomocą medycyny niekonwencjonalnej – tłumaczy mówi Wojciech Młynarski.
Kurator sądowy był u rodziny trzykrotnie. Sąd najpierw uwierzył, że dziecko jest leczone w Niemczech choć szpital informował, że to kłamstwo. Następnie sąd nie zareagował na informację, że dziecko jest leczone niekonwencjonalnie. Wreszcie sąd przyjął za dobrą monetę tłumaczenia lekarza internisty, pod opieką którego znalazł się później chłopiec.
- Do sądu wpłynęło pismo od opiekuna prawnego dziecka, zawierające oświadczenie lekarskie, od lekarza specjalisty chorób wewnętrznych, pod opieką którego chłopiec przebywał od 25 września – powiedziała Magdalena Kościarz, prezes Sądu Rejonowego w Wieluniu.
Co tu się wydarzyło? Kto jeszcze zdecydował o losie chłopca? Dlaczego? W środę o 19.50 dalsza część tej historii.