Jeden z naszych rozmówców ma 25 lat, od 15. roku życia przebywa w DPS w Zdunach. Chce pozostać anonimowy.
- Nie mogę pogodzić się z tym, że jestem w ośrodku. Nie dość, że miałem w domu przemoc, to jeszcze tutaj jest przemoc – mówi młody mężczyzna. I dodaje: - Miałem 10 lat, jak porzuciła mnie rodzina, ponoć matka karmiła mnie alkoholem i tak trafiłem do DPS-u.
Z jego relacji wynika, że od 10. roku życia był w placówce krępowany.
- Podobno nie wytrzymywali ze mną emocjonalnie i byłem ładowany w pasy i kaftan. Zapinały mnie w to siostry i panie – mówi nasz rozmówca. I dodaje: - Dzisiaj to się odbywa tak, że przeważnie mieszkańcy pakują [innych – red.] w pasy… I tak na przykład ja zapinam kolegów, choć nie powinienem tego robić. Jeśli odmówię, to na pewno będę miał karę. Dzisiaj siostra zakonna nazwała mnie cio... „Spie…” też już słyszałem.
Byli pracownicy
Reporterce Uwagi! udało się porozmawiać z byłymi pracownicami DPS-u w Zdunach.
- Ten dom to jest bardzo dobre miejsce, żeby nauczyć się tego, jak nie powinna wyglądać praca pracownika socjalnego – uważa Urszula Majewska. I wyjaśnia: - Nasza rola to nie tylko staranie się o pieniądze. To jest przede wszystkim prowadzenie pracy socjalnej, czyli dążenie do tego, żeby w jak największym stopniu usamodzielnić jednostkę. Wiem, że są tam mieszkańcy, którzy nigdy nie będą mogli samodzielnie funkcjonować, zawsze będą potrzebowali opieki, ale to nie znaczy, żeby z nimi nie robić nic.
- Oni pochodzą z różnych środowisk. I taki dom powinien być dla nich azylem, gdzie będą mieć miłość, troskę i opiekę. To, że ktoś jest ubrany, ma dach nad głową i jedzenie to nie wystarczy – przekonuje Joanna Frydrycka.
- Zdarzyło się przy mnie, że chłopcy byli szarpani przez siostrę zakonną – mówi inna pracownica.
Na rozmowę z Uwagą! zdecydowała się też matka jednego z podopiecznych DPS-u.
- Do dzisiaj nie widziałam całościowych warunków w tym miejscu. Widziałam tylko dół całego budynku, czyli świetlicę, toaletę i korytarz, a dalej nie zostałam wpuszczona. Twierdzą, że mają takie zasady, że nie pokazują pokojów – mówi Aldona Kwapińska.
Syn pani Aldony skarży się matce.
- On tak naprawdę nie jest w stanie powiedzieć mi, co się dzieje. Chyba ze dwa razy twierdził, że go biją. Do końca tego nie zweryfikowałam i nie mogę powiedzieć, czy to jest prawda. Raz wskazał konkretną osobę, to była jedna z opiekunek. Powiedział, że go uderzyła – opowiada Kwapińska. I dodaje: - Próbowałam rozmawiać z siostrą dyrektor, od razu powiedziała, że jak mi się nie podoba, to mogę zabrać syna.
Pani Aldona przekonuje, że nie miała wyboru i do pozostawienia syna w DPS-ie zmusiła ją sytuacja życiowa.
Telefony i pieniądze
- W ciągu dnia w DPS-ie praktycznie nie mam żadnych zajęć, ale mam dyżur. We wtorki mam dyżur sprzątania, na przykład oddziału. Jeżeli nie posprzątam, to nie mam telefonu – tłumaczy 25-letni mieszkaniec placówki.
- [Mieszkańcy DPS-u] żeby dostać rano telefon, musieli wykonać prace porządkowe. Dostawali wiadro i mop i mieli posprzątać korytarz czy łazienkę. Na dostanie czegoś, trzeba zapracować. Czy to dobra metoda wychowawcza w przypadku dorosłych mężczyzn? – oburza się Joanna Frydrycka. I dodaje: - Ja wiem, że oni są chorzy, mają w większości zaburzenia psychiczne, ale telefon to jest ich prywatna rzecz. Oni nie powinni oddawać telefonów nawet na noc, a telefon trafiał na dyżurkę. I były czytane wiadomości z telefonów, z kim i o czym oni piszą.
W DPS-ie przebywa 70 mieszkańców w różnym stopniu upośledzenia i przedziale wiekowym - od przedszkolaków po seniorów. Najpierw na ich sytuację przełożonym zwróciły uwagę pracownice.
- Zaczęłyśmy mówić na przykład, że chłopcy mają prawo wychodzić z domu pomocy społecznej. To, że ktoś jest ubezwłasnowolniony, całkowicie lub częściowo, nie upoważnia nas do tego, żeby zamykać przed nim bramę, żeby cały dzień był zamknięty na oddziale, żeby swobodnie nie mógł wyjść do ogrodu. Sami chłopacy przychodzili i mówili, że czują się tam jak w więzieniu, bo gdy przyszła siostra dyrektor, to oni nie mogą iść nawet do sklepu po kawę – mówi Urszula Majewska.
Na stronie placówki napisane jest, że podopieczni mają zapewnioną rehabilitację i terapię zajęciową.
- Nie ma logopedy, bo siostra - nowa dyrektor - stwierdziła, że logopeda jest niepotrzebny. Logopeda został zwolniony, a psychologa nie ma wcale. Panie na terapii bardziej zajmują się jakimiś swoimi robótkami – mówi jedna z byłych pracownic DPS-u.
- Rzeczą, na którą zwróciłyśmy uwagę, to było wydatkowanie pieniędzy chłopców. Odpłatność w domu pomocy społecznej wygląda tak, że 70 proc. dochodu mieszkańca przekazywane jest na opłatę za pobyt, a 30 proc. to jest jego dochód, który zostaje na jego przyjemności. Natomiast z tych pieniędzy DPS zrobił sobie drugie źródełko. Z pieniędzy mieszkańców było kupowane wyposażenie biura, papier do drukarki, krzesła ogrodowe, łóżka medyczne z szafkami. Za łóżko wychodziło około 4 tys. zł. Był chłopiec, z którego konta zostały na to ściągnięte pieniądze, ale on na tym łóżku nie spał – mówi Urszula Majewska.
Leki
Lista nieprawidłowości jest długa. Pracownice wszystkie zastrzeżenia miały wielokrotnie zgłaszać dyrektorce DPS-u i zgromadzeniu prowadzącemu placówkę. Twierdzą, że zmuszano je do preparowania dokumentów i utrzymywania fikcji.
- Jeśli chodzi o rehabilitację mojego syna w DPS-ie, to jest to czas stracony. Zauważyłam już pogorszenie mowy. W domu syn miał 6 godzin logopedy w tygodniu, a teraz ma tyle co w szkole – opowiada Aldona Kwapińska. I dodaje: - Co do jego zachowania, to ciężko mi powiedzieć, bo widzę, że jest nafaszerowany lekami. Na pewno bierze dość mocne dawki leków. Nie mówię, że nie brał ich w domu, bo jest od dawna na lekach, ale w domu starałem się modyfikować te dawki. A tam każdy chce, żeby był spokój, więc dawki są spore.
- Wiem od opiekunek, bo to jest nieoficjalna informacja, że oni mieli dokładane leki. Zalecone leki dostają rano, w południe i wieczorem, ale są też takie, które podają im, kiedy uważają za słuszne – mówi była pracownica DPS-u.
- Próbują uspokoić nas tabletkami. Jak nie wezmę leków, to pójdę w pasy. Codziennie jest ktoś „pasowany”. Powoli ten DPS staje się jak psychiatryk. I ja też tak się czuję. W DPS-ie czuję się jak w więzieniu, ale sąd też tego nie rozumie – ubolewa jeden z mieszkańców.
Jego zdaniem w DPS-ie występuje też przemoc seksualna.
- Starsi dolatują do mniejszych. Do nieletnich. Gdzie to jest karalne, wiem o tym. Ja tego nie robię. Powiedziałem już, że chciałbym zgłosić to na policję, ale nie zgłoszę. No bo jak? – mówi.
List
Zarzuty byłych pracowników DPS-u zostały spisane i przesłane do różnych instytucji. List wysłano m.in. do urzędu wojewódzkiego, urzędu miasta, centrum pomocy rodzinie czy Rzecznika Praw Obywatelskich.
O sprawie chcieliśmy porozmawiać z dyrektor DPS-u, ale nie chciała udzielić wywiadu. Mimo to reporterka zapytała zakonnicę m.in. o zapinanie w pasy.
- Jeżeli jest przymus, to się stosuje według przepisów - oświadczyła.
I mieszkańcy zapinają innych mieszkańców DPS-u w pasy?
- Takiego czegoś nie ma – zapewniła.
Zostaliśmy poinformowani, by wszelkie pytania przesłać drogą mailową. W odpowiedzi dostaliśmy zapewnienia, że do żadnych nieprawidłowych działań nie dochodziło.
„Siostry miłosierdzia? Na pokaz”
Koszt miesięcznego utrzymania jednego mieszkańca DPS-u w Zdunach to ponad 5 tysięcy złotych. Dom jest własnością Zgromadzenia Sióstr Miłosierdzia św. Wincentego a Paulo. Placówkę dofinansowuje gmina, a nadzór sprawuje PCPR.
- Nie przemawiają do mnie wyjaśnienia siostry. Czekam na wynik kontroli urzędu wojewódzkiego – mówi Andrzej Piotrowski, dyrektor PCPR w Krotoszynie.
- W tej sprawie nikt nic nie zrobił. Skończyło się tak, że Asia nie pracuje, ja nie pracuję, a w tej chwili trwa kontrola – mówi Urszula Majewska.
- Siostry miłosierdzia? Jeszcze nigdy nie widziałam miłosierdzia z ich strony, a jeśli jest, to tylko na pokaz – kwituje Joanna Frydrycka.
Sprawą DPS-u w Zdunach zajmuje się także prokuratura.