41-letni Arnold Deluga mieszkał w Małkini Górnej na Mazowszu. Utrzymywał się z renty i prac dorywczych. Mieszkał samotnie w domu, który odziedziczył po swoim ojcu. Nie miał żony ani dzieci. Choć sam miał problemy z chodzeniem to codziennie pomagał w domowych obowiązkach swojej matce, która mieszka kilometr dalej. Feralnego wieczoru również szedł do niej w odwiedziny. Do celu jednak nie doszedł. Jego rozebrane do połowy zwłoki znalezione zostały w zaroślach nieopodal jednego z domów.
- Poszedł o trzeciej, [powiedział - red.] że na karmi psy i że przyjdzie na dziewiątą. Już nie przyszedł - mówi z łzami w oczach pani Halina, matka zamordowanego mężczyzny. - Może gdyby wyszedł później albo wcześniej, to byłby ktoś inny - dodaje jego siostra, pani Wioleta. Czy tragedii faktycznie można było uniknąć?
"Nikomu nic nie zrobił, nic nie był winien"
- W pociągu z Białegostoku do Warszawy doszło do incydentu z pijanym, agresywnym pasażerem - mówi Agnieszka Serbeńska z PKP Intercity. Dodaje, że po sprawdzeniu sytuacji kierownik pociągu wezwał na miejsce policję. - Został poinformowany, że policja dojedzie, może mieć tylko pewien problem z opóźnieniem. Pasażer wysiadł na stacji w Małkini zanim zdążyła dojechać policja z interwencją - relacjonuje.
Właśnie ten agresywny pasażer miał następnie zaatakować i zamordować pana Arnolda.
- Najprawdopodobniej sprawca szedł całą drogę za nim. Miał dosłownie kawałek, żeby dojść do domu - mówi pani Wioleta. - Tutaj nie można było spodziewać się żadnej pomocy, a on [pan Arnold - red.] na pewno nie spodziewał się żadnego ataku. Nic nikomu nie zrobił, nic nie był winien - dodaje pani Halina. Jak twierdzi, jej syn zawsze był spokojny i nie umiał się bić.
Razem idą na miejsce, w którym znalezione zostały zwłoki. - Był zwinięty, buzia była z jednej strony spuchnięta, z drugiej wklęsła. Od połowy był rozebrany - mówi matka zamordowanego mężczyzny. - To nie mogło trwać pięć minut - ocenia pani Wioleta.
- Były to rany szczególnie części mózgoczaszki - twierdzi Adam Bogusław Sadowski z Prokuratury Rejonowej w Ostrowi Mazowieckiej i wymienia urazy: rany szarpane, otarcia naskórka, złamanie żuchwy i obrażenia, które wskazywały na duszenie. - Mogę potwierdzić, że [ofiara - red.] była częściowo rozebrana - dodaje.
Sąsiadka, która mieszka w pobliżu miejsca zbrodni, słyszała hałas na podwórku. - "Chodź, k..., chodź". O tak krzyczał. "Chodź, k..., chodź". I ja zabrałam się i uciekłam, bo nie wiedziałam, kto to jest - mówi kobieta. Przyznaje, że ma wyrzuty sumienia, że nie zrobiła nic, by pomóc katowanemu mężczyźnie.
"Człowiek jest nieobliczalny"
Policjanci z Małkini wszczęli śledztwo w sprawie zabójstwa. Nagrania z monitoringu i zeznania mieszkańców oraz obsługi pociągu, pomogły ustalić kim był napastnik. Trop prowadził do małej miejscowości oddalonej o blisko 200 kilometrów od miejsca zbrodni. Wytypowanym mordercą okazał się 24-letni Bartłomiej S., notowany w przeszłości za posiadanie narkotyków. Funkcjonariusze zatrzymali go w mieszkaniu jego matki.
- Jestem jego ojczymem, ale nie będę rozmawiał na ten temat. Proste i logiczne. Był normalny chłopak, nie wiem, co tam się stało - mówi jeden z mężczyzn, z którym rozmawiamy na miejscu. Zaprzecza, jakoby Bartłomiej S. zażywał jakiekolwiek narkotyki. - Nikogo nie zaczepiał - utrzymuje i dodaje, że wszyscy są zaskoczeni wydarzeniami, w których mógł brać udział. - Tu każdy się dziwi. No ciężko wytłumaczyć. Człowiek jest nieobliczalny - twierdzi.
- Nie był agresywny. Mówię: pośmiali się, pożartowali, piwo wypili, nie? No i tak w porządku był - mówi Wioletta Żabik, sąsiadka podejrzanego o morderstwo.
- Jeżeli coś zrobił, to jest winny, a ja nic nie wiem - mówi Danuta Sławińska, babcia mężczyzny. - Najprawdopodobniej był pod wpływem jakiegoś alkoholu albo narkotyków. Tak sam na pewno nie zrobił tego - ocenia i dodaje, że według niej jej wnuk odurzał się, gdy był w Holandii, sam jednak jej o tym nie mówił. - Po co mówić, przecież to widać - mówi. Jak wspomina, to dzięki niej Bartłomiej S. skończył gimnazjum. - Matka go trzymała w domu, kazała mu drzewo nosić z lasu, nie puszczała do szkoły - mówi.
- Dziewczynę miał, dzieciaka miał z tą dziewczyną - opowiada natomiast Jan Rynkiewicz, sołtys wsi Sarkajmy.
- Nawet jak on by kogoś miał zabić, to po tym wszystkim przyjechał do domu. Normalnie się zachowywał - mówi Wioletta Żabik.
24-latek usłyszał zarzut zabójstwa i przyznał się do winy. W czasie przesłuchań mężczyzna zmieniał wersje wydarzeń. Śledczy nie ujawniają, jak tłumaczył swoje postępowanie. Bartłomiej S. trafił do aresztu. Jeżeli zarzuty prokuratury się potwierdzą, 24-latek może spędzić resztę życia za kratami.