Tropem tajemnic rodziny Jaroszewiczów

W śledztwie dotyczącym śmierci Jaroszewiczów policjanci pominęli wątek rodzinny. Dlatego po latach tym tropem poszli dziennikarze UWAGI!. Reporterzy dotarli do starszego syna premiera – Andrzeja Jaroszewicza. Tylko on z najbliższej rodziny zgodził się na wywiad. Dziennikarze zadali mu pytania, które zburzyły obraz idealnej rodziny. Andrzej Jaroszewicz opowiedział o skrywanych przez 16 lat nieznanych faktach z życia rodziny Jaroszewiczów.

61-letni Andrzej Jaroszewicz jest najstarszym synem premiera Piotra Jaroszewicza z pierwszego małżeństwa. W procesie, w którym uniewinniono czterech mężczyzn od zarzutu zamordowania Jaroszewiczów, był oskarżycielem posiłkowym. - Ja o wielu sprawach wiedziałem już 15 lat temu. Ale nie chciałem szargać nazwiska, nie chciałem kłótni. Wiele spraw, które przewinęły się przez salę rozpraw, dokumenty, zeznania świadków, nasuwa pewne koncepcje, co tam ewentualnie mogło się stać – uważa Andrzej Jaroszewicz. - Ilość pozostawionych na miejscu zdarzenia rzeczy drogocennych i wartościowych, mówię tu o pierścionkach, zegarkach dobrych marek, o różnych innych bibelotach, przedmiotach, obrazach, pozwalałaby się głęboko zastanowić czy faktycznie celem sprawców był motyw rabunkowy – mówi mecenas Marian Hilarowicz, pełnomocników rodziny Jaroszewiczów. Jaroszewicz kończył pracę nad rozszerzeniem swojej książki Przerywam milczenie. To mogło być jednym z powodów morderstwa. Wiele osób z najbliższego otoczenia Jaroszewiczów uważa, że premier mógł mieć materiały mogące kogoś skompromitować. - Pracował nad drugą wersją wydanie Przerywam milczenie. Nie wiem, gdzie jest ta wersja – przyznaje Andrzej Jaroszewicz. - Ja sam widziałem około 200, 300 stron. Chciał wyjaśnić niektóre sprawy związane z historią z PRL-u – dodaje Henryk Piecuch, autor książek o służbach specjalnych. - Umawiał się z jedną z dziennikarek, chyba z telewizji gdańskiej, która na początku września 1992 r. (Jaroszewicz zginał w nocy z 31.08. na 01.09.1992 r.), miała na taśmie wideo filmować dokumenty, które on posiadał. Z jej zeznań wynikało, że prosił ją, aby po sfilmowaniu tego wywieźć to za granicę, ewentualnie udostępnić po jego śmierci – mówi mecenas Marian Hilarowicz. Premier Piotr Jaroszewicz wspominał najbliższej rodzinie, że ma tajne dokumenty. Miały one być zabezpieczeniem dla bliskich po jego śmierci. Dziennikarzom UWAGI! ujawniła to osoba blisko związana z premierem, która chce być anonimowa. - Była wigilia. Wszyscy byli na tej wigilii. Jaroszewicz powiedział: słuchajcie, jakby coś ze mną się stało, to ty Andrzej jesteś odpowiedzialny za całą rodzinę. Dam tobie dokumenty, które opublikujesz po mojej śmierci - powiedziała. Po dokumentach ślad zaginął. Ten wątek nie zainteresował śledczych. Podobnie jak wątek rodzinny. Założono, że Jaroszewicze byli zgodną rodziną. Nie próbowano szukać ewentualnych konfliktów między nimi. - To tak nie było. Od jakiegoś czasu zauważałem bardzo napięte stosunki między panią Solską a ojcem. Ich kulminacją było stwierdzenie, zdanie, które ojciec wypowiedział do mnie trzy dni przed śmiercią: żebyś ty wiedział synku, jak oni mnie strasznie zmęczyli. Słowo oni odnosiło się do reszty oprócz mnie – opowiada Andrzej Jaroszewicz. Premier Jaroszewicz był dwukrotnie żonaty. Z żoną Oksaną miał starszego syna – Andrzeja. - Moja matka zmarła, gdy miałem niecałe siedem lat – mówi Andrzej. Drugą żoną premiera była Alicja Solska, która miała dwoje dzieci z pierwszego małżeństwa. Wspólnym dzieckiem Piotra Jaroszewicza i Alicji jest Jan. Dziennikarze chcieli dowiedzieć się, jak wyglądało małżeństwo Jaroszewiczów oraz dzieciństwo Andrzeja po śmierci jego matki. Dlatego dotarliśmy do osób, które na własne oczy widziały, co działo się w domu tak wysoko postawionego człowieka. - Premier i pani Solska nie byli zgodnym małżeństwem. To była kobieta nie do życia. Nie lubiła Andrzeja. Chciała go zlikwidować. Powiedziała, że ten szczeniak jest niepotrzebny tutaj – wspomina Marianna Oleszczuk, gosposia Jaroszewiczów. Syn Piotra Jaroszewicza i Alicji Solskiej – Jan, unika wywiadów. Od wielu lat nie spotyka się też ze starszym, przyrodnim bratem. 16 lat temu to właśnie Jan był pierwszy na miejscu zbrodni. Znalazł zwłoki ojca i zawiadomił policję. Jego spokojna reakcja zdziwiła oficera dyżurnego, który napisał w notatce służbowej: był spokojny i nie widać było po nim śladów specjalnie dużego zdenerwowania. - Szukałem mamy, ale nie wpadłem na to, żeby do łazienki zajrzeć. Stamtąd pies wyskoczył. Ja jestem spokojny z natury. Ja w momencie, kiedy jest stres, zaczynam być spokojny – wyjaśnia Jan. - Nie wyczuwałem od niego wstrząśnięcia tragedią rodziny. Jego zachowanie wskazywało, że on jest bardzo ciekawski. Co robi policja, o czym mówi, jakie są przypuszczenia. Jak dwóch policjantów zaczynało rozmawiać o czymś, to on natychmiast stał już przy – wspomina policjant. Jan odmówił policji ujawnienia zawartości tajemniczej wiśniowej kasetki, która była w sejfie. Mimo to policja mu ją oddała bez zaglądania do środka. Wystarczyło im pisemne oświadczenie, w którym Jan stwierdził, że w kasetce są jego dokumenty osobiste. Tajemnicze pudełko było schowane w sejfie, który nie został otwarty przez bandytów. Były w nim także duże ilości kamieni, których policja nie zinwentaryzowała. - Jak można wydawać szkatułkę? Zezwalać na nieujawnienie zawartości? Dwie osoby nie żyją, a ktoś mówi, że nie otworzy. W szkatułce mogło być wszystko – uważa Andrzej Jaroszewicz. - Musiał tam być testament. Wujek dobrze wiedział, że Andrzej ma tylko jego na świecie – twierdzi Elżbieta Mureddu – Jaroszewicz, siostrzenica Piotra Jaroszewicza. - Sam ojciec dawał do zrozumienia, że testament jest, że Andrzeja musi wynagrodzić, bo całe życie był pokrzywdzony – dodaje Grażyna Jaroszewicz, była żona Andrzeja Jaroszewicza. - Jakby (testament) był, to by wyszedł. Moja matka zostawiła u swojej przyjaciółki w Szwajcarii i stamtąd go przywiozła – mówi Jan. W testamencie Alicji Solskiej został pominięty Andrzeja Jaroszewicz. W kręgu najbliższych znajomych Jaroszewiczów szukamy osób, które mogły być zamieszane w zabójstwo. Jedynym świadkiem zbrodni był pies. Wskazuje on dziennikarzom kolejny kierunek poszukiwań. - Pies zareagował na jednego z kolegów Jana. Nie widziałem jeszcze takiej reakcji psa. Gdybym go nie przytrzymał, to pewnie by się na niego rzucił i go poszarpał – mówi Andrzej Jaroszewicz. – On tresuje psy. On zawsze bije psy i sprowadza je do parteru. Jego gryzą wszystkie psy w okolicy. Bo się go boją – Jan tłumaczy znajomego. Pies musiał znać Radosława B., który bywał z Janem w domu premiera. Byli kolegami. Razem studiowali w Leningradzie. Niestety, w aktach nie ma nawet wzmianki o koledze Jana, choć dniu ujawnienia zabójstwa pojawił się w Aninie. To właśnie tajemniczy Radosław B. zasugerował policjantom, jak zabójcy mogli wejść do willi Jaroszewiczów. - Chodziliśmy z policjantami i on stojąc, tak jak stał, po prostu skoczył na górę. To był żaden problem, bo się wchodziło po siatce dzikiego wina, która była zespawane z prętów. A na tarasie zawsze było otwarte okno – wspomina Jan. Radosław B. pozostaje kolejną tajemniczą postacią w sprawie zabójstwa Jaroszewiczów. Jan twierdzi, że nie ma z nim kontaktu. Także reporterom nie udało się go odnaleźć. - Myślę, że Jan ma bardzo dużą wiedzę, którą się z nikim nie podzielił – twierdzi Andrzej Jaroszewicz. - Mnie mówił Jasio, żeby wpłynąć na Andrzeja, żeby on się nie mieszał do tego procesu i nie starał się dochodzić prawdy. To było przed procesem, bo ja później też pojechałam jako świadek. To była dziwna wizyta, bo Jasio przyjechał na parę godzin, nawet całej doby u mnie nie był – wspomina Elżbieta Mureddu - Jaroszewicz.

podziel się:

Pozostałe wiadomości