Łódzki OPS to największa tego rodzaju placówka w Polsce. Tutejsi pracownicy socjalni mają ok. 30 tysięcy podopiecznych. We Wrocławiu jest ich 7 tysięcy, a pracowników prawie tylu, co tu. Stąd strajk: pracownicy socjalni przychodzą codziennie do pracy, ale nie wykonują swoich zadań. Zamiast tego śpiewają piosenki, które mają zagrzać ich do walki, czytają gazety, rozmawiają.
"Ja popieram. W zupełności"
W tym czasie do budynku OPS przychodzi jedna z podopiecznych, pani Katarzyna, która samotnie wychowuje 13 - letniego syna. Jest załamana, bo opieka społeczna nie opłaciła dziecku obiadów na szkolnej stołówce. A jednak do strajkujących nie ma pretensji. - Ja ich popieram. W zupełności - deklaruje.
- Miejcie świadomość, że walczymy o poprawę sytuacji wszystkich pracowników socjalnych! W całej Polsce! - zagrzewa protestujących do walki Agnieszka Głąbska ze Związku Zawodowego Pracowników Socjalnych przy MOPS w Łodzi.
Dylemat i psychiczne obciążenie
Protestujący podkreślają, że ich praca jest bardzo odpowiedzialna, trudna. Bywa niebezpieczna. - Pracownice socjalne wchodzą same, co najwyżej z koleżanką do miejsc, gdzie policja idzie z obstawą – mówi pracownik socjalny Igor Langer. - Wielu ludzi nawet nie byłoby w stanie sobie wyobrazić rzeczy, z jakimi my stykamy się, na co dzień, w swojej pracy - dodaje Renata Bednarek, która również protestuje.
To pracownicy socjalni bardzo często muszą podjąć decyzję o natychmiastowym zabraniu dziecka biologicznym rodzicom. - Koleżanka weszła do mieszkania, a tam malutkie dziecko i pijani, agresywni rodzice. To była zima. Ona zawinęła to ośmiomiesięczne dziecko w kocyk i zadzwoniła do mnie, kiedy stała na rogu ulicy i czekała na pogotowie. Bała się, że rodzice wyjdą i zaatakują. A musiała czekać na pogotowie, żeby wszystko się odbyło zgodnie z procedurami - opowiada Głąbska. Podkreśla, że taka sytuacja, kiedy trzeba odebrać rodzicom dziecko, to dla pracownika socjalnego zawsze wielki dylemat i psychiczne obciążenie. Od Igora Langera słyszymy: - Jedna z koleżanek nie wytrzymała i popełniła samobójstwo.
Papierkowa robota zamiast działania
Na co dzień muszą się też mierzyć z niezbyt pochlebnymi opiniami na swój temat. Jak odpowiedzą na zarzuty, że marnują czas na picie kawy i wypełnianie formularzy, zamiast zajmować swoją pracą? Pomagać ludziom? Zapobiegać dramatom?
- Nas bardzo boli, kiedy się nas postrzega, jako urzędników, bo nimi nie jesteśmy! A, że musimy wypełniać papiery? Musimy. Takie są przepisy, to nasz obowiązek - mówi Głąbska. Renata Bednarek pokazuje nam kwestionariusz, który musi wypełnić za każdym razem, gdy do ośrodka pomocy społecznej ktoś przychodzi po raz pierwszy. Formularz liczy 16 stron. - Prócz tego muszę wypełnić jeszcze jedną kartę, gdzie jeszcze raz muszę wprowadzić wszystkie dane! Całość zajmuje mi godzinę - wylicza.
"Czy znalazła już pani moją mamusię?"
Dlatego strajkujący skarżą się właśnie na zbyt dużą biurokrację. Obowiązek wypełniania masy dokumentów, powoduje, że "papierkową robotę" trzeba zabierać do domów. Jeden pracownik terenowy z łódzkiego ośrodka pomocy społecznej zajmuje się ponad 70 rodzinami. Powinien mieć ich nie więcej niż 50 również dlatego, żeby - jak podkreślają strajkujący - każdemu móc poświęcić uwagę.
Agnieszka Głąbska opiekuje się dwoma rodzinnymi domami dziecka, łącznie jest tam 12 dzieci. - Jak wchodzę do takiego domu, to każde dziecko chce ze mną porozmawiać. Podchodzi dziewczynka i pyta: "Czy znalazła już pani moją mamusię?" – opowiada.
Niskie płace
Pracownicy socjalni, otrzymają średnio około dwóch tysięcy złotych na rękę. Mimo wcześniejszych protestów i manifestacji organizowanych przez związki zawodowe, a także obietnic ze strony władz miasta i dyrekcji, ich dochody nie uległy zmianie.
Małgorzata Wagner, dyrektor MOPS w Łodzi również teraz, w obliczu strajku, nie ma dla nich dobrych wiadomości. - Na ten moment nie ma szans na podwyżki. Sytuacja jest kryzysowa i bardzo trudna - mówi.
Nie wykluczają głodówki
Pracownicy zapowiadają zaostrzenie protestu. Biorą pod uwagę strajk okupacyjny, a nawet głodówkę. Sprawą zainteresował się wojewoda łódzki, który będzie szukał dodatkowych funduszy na podwyżki.
Renata Bednarek nie raz słyszała od rodziny, że mogłaby przecież iść do innej pracy. Zarobić więcej. - Ale ja lubię tę pracę, lubię ludzi! Mam podopiecznych, do których udało mi się dotrzeć. Namówić, żeby poszli do szkoły, coś ze sobą zrobili, żeby ich dzieci też miały lepszy start! I to się udało! Jeśli ktoś dzieli się ze mną swoimi drobnymi sukcesami, radościami, to jest piękne! Jaka inna praca by mi to dała? - mówi Bednarek.
Jeśli chcielibyście nas zainteresować tematem - czekamy na Wasze zgłoszenia. Wystarczy w mediach społecznościowych otagować swój wpis (z publicznymi ustawieniami) #tematdlauwagi. Monitorujemy sieć pod kątem Waszych alertów.