Co się stało z mięsem od kłusownika z okolic Wysocka? Jedno ze zwierząt miało śmiertelnie niebezpieczne pasożyty

Co stało się z mięsem upolowanym przez kłusownika?
Co się stało z mięsem od kłusownika?
Niedawno w jednej z podkarpackich wsi zatrzymano kłusownika, który próbował wywieźć i wyrzucić do rzeki szczątki dzikich zwierząt. W jego domu zabezpieczono setki trofeów myśliwskich. Co stało się z mięsem zabitych przez mężczyznę zwierząt? Jeden z dzików zabezpieczonych do sprawy zarażony był śmiertelnie niebezpiecznym pasożytem.

Sprawa kłusownika wyszła na światło dzienne dzięki zaangażowaniu grupy myśliwych z okolic Wysocka na Podkarpaciu. Mężczyźni od dłuższego czasu zwracali uwagę, że w okolicy znikają całe stada zwierząt łownych. Bez śladu zginęły nawet łosie często widziane na okolicznych polach, będące pod ochroną. Przy lokalnych drogach do dziś można spotkać martwe psy z ranami postrzałowymi. 

Pościg za kłusownikiem

Kiedy pod koniec stycznia jeden z myśliwych minął na polnej drodze samochód z przyczepą, nie miał najmniejszych wątpliwości, że trafił na kłusownika.

Pan Grzegorz zawiadomił policję i straż leśną, a sam ruszył w pościg za uciekającym mężczyzną.

- Jak mnie zobaczył, to przyspieszył. Widziałem, że na przyczepce podskakują mu skóry z głowami jeleni. Kilka sztuk. W końcu zakopał się. Wpadł w panikę. Nerwowo przerzucał szczątki zwierząt z przyczepki do auta. Odpiął przyczepkę i zaczął odjeżdżać. Ale po 50 metrach znowu zakopał się w błocie. Wysiadł z auta, zaczął gdzieś iść i dzwonić – relacjonuje Grzegorz Rachwalski.

- Później policjanci otworzyli bagażnik i zobaczyli, co jest w aucie, a były to truchła jeleni. Pięć skór, z czego cztery skóry z głowami łań i jedna głowa z kozy sarny. To wyglądało jak ubojnia, a nie samochód – ocenia pan Grzegorz.

Zatrzymany mężczyzna to działacz i były radny. Ale co istotniejsze, to jednocześnie ważny lokalny myśliwy. W jego domu policja zabezpieczyła 4 karabiny, 2 tłumiki, ale też prawie 120 sztuk wypreparowanych trofeów myśliwskich. Jak się okazało, zdecydowana większość z nich pozyskana była w nielegalny sposób. 

- Zwierzyna w okolicy znikała, a okazuje się, że większość lądowała u niego. To jest koszmar, to już jest rzeź. Nie tyle kłusował, co to jest rzeźnik. Rzeźnik, który wybijał zwierzynę, praktycznie to co stało – mówi pan Grzegorz.

Zabezpieczono trofea, a co stało się z mięsem zwierząt?

- W miejscu zamieszkania mężczyzna nie posiadał żadnych wyrobów czy tusz i mięsa – mówi Robert Johnson, komendant Komisariatu Policji w Radymnie.

- Zachodzi podejrzenie, że mięso było wprowadzane w obrót i w tym zakresie prowadzimy również czynności – dodaje komendant.

Dziczyzna zarażona śmiertelnie niebezpiecznym pasożytem

Ile właściwie mięsa mógł nielegalnie wprowadzić na rynek Robert W.? Już wstępne wyliczenia wskazują, że można je liczyć nawet w tonach, bo zabitych zwierząt musiało być znacznie więcej niż wskazywałaby ilość trofeów.

- Na zdjęciach mamy samce zwierzyny płowej, a samice były skłusowane, ale ich już nie widać – mówi pan Grzegorz.

- Znajdowano skóry na gałęziach przy rzece i w niedużej odległości była głowa łosia. Już wcześniej pojawiały się sygnały, że do rzeki wrzucane są szczątki – mówi Ryszard Król.

- To był szybki sposób na pozbycie się śladów przestępstwa – uważa pan Ryszard.

- Był już tak pewny w swoim procederze, w bezkarności mordowania zwierząt, że pozbywał się ich i wracał zadowolony do domu – dodaje pan Grzegorz.

Zaledwie dzień po zatrzymaniu kłusownika, do jednostki policji zajmującej się sprawą zgłosiła się powiatowa lekarka weterynarii z Jarosławia. Kobieta była zaniepokojona badanymi próbkami mięsa, które dostarczył do inspektoratu znajomy Roberta W., a jednocześnie właściciel przydomowej masarni. Zlecający badanie posługiwał się sfałszowanymi danymi upolowanego zwierzęcia i szybko okazało się, że to jeden z dzików skłusowanych przez Roberta W. 

Zatrzymany kłusownik nie chce zdradzić, co zrobił z mięsem zabitych przez siebie zwierząt. Okazuje się to jednak niezwykle ważne, bo jeden z dzików zabezpieczonych do tej sprawy zarażony był śmiertelnie niebezpiecznym pasożytem.

- Obecność nawet jednej larwy dyskwalifikuje mięso. Jest to mięso, które jest niezdatne do spożycia przez ludzi– mówi Katarzyna Kozłowska, powiatowa lekarka weterynarii w Jarosławiu. I dodaje: - W tym konkretnym przypadku larw było ponad 50. To bardzo duża inwazja.

Do zarażenia włośnicą dochodzi po zjedzeniu mięsa zainfekowanego dzika. Larwy włośnia przedostają się przez układ pokarmowy do mięśni całego ciała, powodując ich obrzęk, silne bóle i gorączkę. 

- W przypadku tak intensywnej inwazji larw włośni, po zjedzeniu mogłoby dojść do zarażenia wielu osób, a w efekcie i śmierci – mówi Katarzyna Kozłowska.

Czy kłusownik nie działał sam?

Robert W. przez długi czas unikał spotkania z naszym reporterem. Udało nam się dostrzec go, ukrywającego się w samochodzie w okolicznym sadzie. 

Mężczyzna zaczął uciekać i nie chciał rozmawiać.

- Bestialstwo, barbarzyństwo, zwyrodnialstwo. Trzeba to nazywać po imieniu. Trzeba wszcząć postepowanie, żeby zostało to zbadane dogłębnie. To nie był jednoosobowy proceder – uważa pan Ryszard.

- Patrząc po ilości skłusowanej zwierzyny, to były ogromne ilości mięsa, to prawdopodobnie znajdowało jakieś ujście do przerobu na zasadzie – wykonujesz czarną robotę, dostarczasz mięso, a my dalej zajmujemy się spedycją i wszyscy mają zysk – dodaje mężczyzna.

- Mimo że jesteśmy myśliwymi, a może przede wszystkim, dlatego, że jesteśmy, to nie powinniśmy milczeć w tej sprawie. Powinniśmy głośno o tym mówić i nie pozwolić, żeby taki proceder miał miejsce – zaznacza pan Ryszard.

Odcinek 7406 i inne reportaże Uwagi! można oglądać na player.pl

podziel się:

Pozostałe wiadomości