To miała być zwykła środa. Najpierw chłopcy zjedliby śniadanie, potem zapewne zadzwoniliby do mamy z pytaniem, jak się czuje ich chora na białaczkę siostra, a potem poszliby szkoły. Tak się jednak nie stało. Ten dzień dla 7-letniego Oskara, 12-letniego Adriana i 17-letniego Piotra nawet się nie rozpoczął.
- Początkowo podejrzewano, że mogło dojść do zaczadzenia – mówi Marcin Policiewicz, zastępca prokuratora rejonowego w Płocku.
Na miejsce przyjechała straż pożarna i policja.
- Otworzono mieszkanie. Strażacy w trakcie jego przeszukania ujawnili zwłoki trzech chłopców w wieku od 7 do 17 lat. To był widok niespotykany na co dzień, strażacy skorzystali z pomocy psychologów, którzy przyjechali na miejsce, aby pomóc im w przeżyciu tego traumatycznego zdarzenia – mówi st. kpt. Edward Mysera z Komendy Miejskiej Państwowej Straży Pożarnej w Płocku.
- Na szyi chłopców ujawniono rany cięte – przyznaje prokurator Marcin Policiewicz.
- Byłem na miejscu. To stosunkowo niewielkie mieszkanie, pokój, kuchnia i łazienka połączona z toaletą. Dzieci znajdowały się w głównym pokoju. Ciała dwóch chłopców leżały na łóżku, a jedno było na podłodze. Dzieci były w piżamach. Jest prawdopodobne, że zginęły podczas snu – dodaje prokurator.
Ojczym
Od początku stycznia chłopcami opiekował się ojczym. Mężczyzna był jednocześnie ojcem najmłodszego 7-letniego Oskara, który urodził się z niewykształconym podniebieniem i niedosłuchem.
Matka dzieci była w Warszawie z córką, u której na przełomie roku zdiagnozowano białaczkę.
- To była normalna, spokojna rodzina. Ona bardzo dbała o dom i o dzieci, pracowała i robiła dla nich wszystko – mówi pani Ewa, której córka przyjaźniła się z rodzeństwem.
- Wychowywaliśmy się razem. Jak się dowiedziałam o tym, co się wydarzyło, to nie mogłam uwierzyć. Jeszcze dzień wcześniej widziałam Piotrka z dziewczyną, jak szli do sklepu i rozmawiali – wspomina Julia.
- Piotruś niedługo miałby 18 lat. Wczoraj składał mi życzenia na Dzień Kobiet i tulił. Mówił: „Babciu, wszystkiego najlepszego” – przywołuje pani Mariola.
"Zrobił to z premedytacją"
W okolicy gdzie mieszkała rodzina, wszyscy są w szoku. To specyficzne osiedle, gdzie ludzie dobrze się znają i trudno tam o tajemnice.
- Moim zdaniem zrobił to z premedytacją, bo zamknął się, zadźgał dzieci i sobie odjechał samochodem. Rano jeszcze widziałam ten samochód, jak stał, a później zniknął – mówi jedna z sąsiadek.
- Nie było żadnych podstaw do monitorowania tej rodziny, nie mieliśmy żadnych zgłoszeń, że cokolwiek tam się dzieje. Ani od sąsiadów, ani ze szkoły, nic, po prostu nic – zapewnia Iwona Szkopek, kierownik Ośrodka Interwencji Kryzysowej w Płocku. I dodaje: - Pracownicy ośrodka byli w miejscu zdarzenia. Byliśmy, kiedy z Warszawy przyjechała mama. Zrozpaczona. Mówiła o swoim partnerze, powiedziała: „Zabrał mi dzieci, a ja mu zaufałam”. Potem mówiła o dzieciach, bardzo trudno było to zrozumieć, bo płakała.
Poszukiwania
Policja kolejną dobę poszukuje ojczyma starszych dzieci. To 42-latek, budowlaniec, wykształcony. Według wstępnych ustaleń śledczych, mężczyzna rano opuścił dom, w którym zamordowano dzieci. Później odjechał autem nad Wisłę, w miejsce gdzie z chłopcami jeździł na ryby. Następnie mężczyzna miał porzucić samochód, który zakopał się w piachu i uciec pieszo.
- To był normalny facet, nie było widać, że coś jest nie tak. Ani nie pił po klatkach, ani nie było słychać awantur. Zazwyczaj oboje byli w domu - mówi pani Ewa.
- Związał się z moją córką jakieś 10 lat temu. Nie podpasował mi, w jego oczach widziałam tylko zło – mówi pani Mariola.
Z relacji babci rodzeństwa wynika, że mężczyzna pilnował w domu dyscypliny.
- Nie mieli telefonów, musieli się uczyć. Mieli obowiązki. I wiem, że on notorycznie pił – mówi pani Mariola.
Niedaleko Płocka mieszka matka poszukiwanego. Kobieta zgodziła się porozmawiać.
- Nie dociera do mnie to wszystko. Przecież on się dogadywał z dziećmi. Ani moja siostra, z którą rozmawiał w niedzielę, ani ja, a ciągle mieliśmy kontakt, nikt nie podejrzewał niczego. Z kimkolwiek rozmawiam, to nie wierzy w to, co się stało – mówi matka poszukiwanego.
- Wszystkie dzieci były jednakowo traktowane. Jak kupował jednemu, to kupował to też wszystkim. A jak dzwonił do synowej, to pytał jak jego córeczka. Matce dziecka powiedział, że wolałby, żeby to on był chory niż ona. No to co mogło być przyczyną? Nie wiem, co się mogło stać – zastanawia się kobieta.
Jej zdaniem syn nie pił.
- Od Bożego Narodzenia nie miał kieliszka wódki w ustach. Nie pił w ogóle, bo powiedział, że zajmuje się dziećmi – twierdzi. I dodaje: - Nie bronię go i nie chronię, chciałabym mieć go w domu, od razu zadzwoniłabym na policję. Chciałabym wiedzieć, czy faktycznie on to zrobił, czy ktoś inny.
Rodzina nie korzystała z pomocy społecznej, nie miała założonej niebieskiej karty, nikt z jej członków nie był odnotowywany na policji.
Jak przyznają śledczy, matka rozmawiała z partnerem dzień wcześniej, przed snem.
- Ale co do szczegółów nie chciałbym mówić, mając na uwadze matkę dzieci – mówi prokurator Policiewicz. I zapewnia: - Nic nie wskazywało, że może dojść do takiego nieszczęścia.