Horror w domu opieki

Zastrzyki dla niepokornych pensjonariuszy, zakaz odwiedzin najbliższych, czy zakaz opuszczania ośrodka – to praktyki stosowane przez dyrekcję zakładu opiekuńczo – leczniczego.

- Ja nigdy nie wychodzę stąd. Mnie nie wolno wyjść, jak w więzieniu – żali się Józef Morawski, pensjonariusz zakładu. W ośrodku wciąż przebywa Józef Morawski, współlokator zmarłego pensjonariusza Romana Kłosińskiego. Ponieważ nie wpuszczono nas do środka, starszy pan postanowił wyjść do nas pod bramę zakładu. Pan Józef potwierdził, że Roman Kłosiński często był pijany. - „Gospodarcza” nosiła mu wódkę. To ta, która prowadzi magazynek. On godzinę czasu przed śmiercią powiedział mi, że dostał od niej piersiówkę. Pan Józef przyznał też, że niepokorni pensjonariusze karani są zastrzykami. - Ja dostałem przymusowy zastrzyk w ubikacji. To był przymus, ja nie chciałem, zdenerwowałem się okropnie – mówi Józef Morawski. - Po zastrzyku czułem się gorzej, chodziłem jak wariat. Po emisji reportażu skontaktował się z nami były ochroniarz zakładu. Oświadczył, że pani dyrektor skłamała, twierdząc, że Romana Kłosińskiego od 10 lat nikt nie odwiedzał w ośrodku. Ochroniarz przyznał, że do Romana Kłosińskiego przychodzili krewni, tylko nie mógł ich wpuszczać do środka, ponieważ takie polecenie otrzymał od pani dyrektor. - Pani Henryka Michałowska przedstawiła mi listę pacjentów. Z 25 nazwisk pensjonariuszy, pięciu pacjentów było oznakowanych karteczkami, że nikogo nie wolno do nich wpuszczać – mówi były ochroniarz zakładu. - To było polecenie pani dyrektor. Przy panu Kłosińskim też była taka karteczka. Ale pewnego dnia pojawiła się pani z rodziny pana Kłosińskiego. Powiedziałem jej, że nie wolno mi jej wpuścić. Ona powiedziała jednak, że idzie, no i poszła. Pani dyrektor jak się o tym dowiedziała, powiedziała natychmiast: już pan jest wolny, u mnie pan już pracować nie będzie i zaczęła mnie obrzucać mięsem. Ojciec Anny Jakóbczyk też był pensjonariuszem zakładu. Jego krewni również byli na liście pani dyrektor. - Któregoś dnia jak przyszłam, zatrzymał mnie portier i powiedziała, że ja nie mogę iść, bo dostał polecenie, żeby mnie wstrzymać – opowiada Anna Jakóbczyk. - Oni nie lubili jak się przychodzi, bo wtedy człowiek widział to, co się tam dzieje. I tacy ludzie byli dla nich niewygodni. Inni świadkowie twierdzą, że pensjonariusze, którzy skarżyli się np. na ból albo zgłaszali jakiekolwiek potrzeby faszerowani byli lekami psychotropowymi, ograniczającymi świadomość, często też zakładano im kaftany bezpieczeństwa. Pani Anna Jakóbczyk skarżyła się we wszystkich możliwych instytucjach nadrzędnych, niestety wszyscy urzędnicy ją zignorowali. - Któregoś dnia, jak przyszłam zastałam ojca przywiązanego kaftanem i krzyczał, żeby go odwiązać, że jemu to przeszkadza – opowiada Anna Jakóbczyk. - Zawołałam personel, przyszli i powiedzieli, że zawiązali go, bo spada, żeby się nie przewrócił. Gdy ojciec zmarł, zakład przez 4 dni nie powiadomił nas o jego śmierci. To jest zakład, który wykańcza ludzi, bo tam najważniejszy jest pieniądz. Nie człowiek, ale pieniądz.

podziel się:

Pozostałe wiadomości