51-letnia Elżbieta Boruc jak co rano wyszła do pracy. Jednak tego dnia źle się poczuła i postanowiła wrócić do domu. - Otworzyła normalnie sklep. Około g. 9 minęliśmy się po drodze do domu. Żonę bolała głowa, poszła do domu się położyć – wspomina Wiesław Boruc, mąż Elżbiety Boruc. - Zobaczyłam mamę leżącą na łóżku. Zwijała się z bólu. Mama powiedziała, że to nadciśnienie. Poszłam do apteki zapytać się, czy coś mi da na nadciśnienie bez recepty. Ale powiedziała, że to może być stan przedzawałowy – mówi Aleksandra Boruc, córka Elżbiety Boruc. Córka zaniepokojona tym, że może to być zawał, wróciła natychmiast do domu. Tymczasem objawy choroby się nasilały - Zadzwoniłam po pogotowie. Mówiłam, że ma ostre bole głowy, że zwija się z bólu, że ma wymioty i biegunkę, i że skarży się na nadciśnienie. Pani powiedziała, że mam wezwać lekarza, ale zażądałam przyjazdu karetki – mówi córka Elżbiety Boruc. Po kilkudziesięciu minutach karetka przewiozła panią Elżbietę do najbliższego szpitala w Żyrardowie. Kobieta trafiła na izbę przyjęć. Skarżyła się na silny ból głowy, wymiotowała i skręcała się z bólu. Lekarz skierował ja na tomografie komputerową. - Tomografia była tragiczna. Nastąpił wylew. To był pęknięty tętniak. Natychmiast potrzebowała operacji – mówi córka Elżbiety Boruc. Ponieważ szpital Żyrardowie nie wykonuje takich operacji, lekarze skontaktowali się z jednym z Warszawskich szpitali, który zgodził się przyjąć chorą. Ponieważ chorych między szpitalami nie może wozić pogotowie, wezwano karetkę przewozową z firmy, z którą szpital podpisał umowę na przewóz chorych. - Podobno wielokrotnie ponaglali karetkę, która była rzekomo w drodze. Pytałam się, co jakiś czas, gdzie są, ale nie wiedzieli. Po jakimś czasie doszło do bezdechu, mama zaczęła umierać – mówi Aleksandra Boruc. Stan kobiety ma tyle się pogorszył, że transport do innego szpitala nie był już możliwy. Trafiła na oddział intensywnej terapii z objawami śmierci mózgu. Lekarze walczyli o jej życie, jednak po kilku dniach zmarła. - Myśmy robili wszystko, żeby pacjentkę uratować. Lekarz wzywał karetkę i mówił, że istnieje zagrożenie życia, że jest załatwiona hospitalizacja w szpitalu o wyższym stopniu referencyjnym - wyjaśnia Danuta Ciecierska, Centrum Zdrowia Mazowsza Zachodniego w Żyrardowie. Szpital i firma, która ma umowę ze szpitalem na przewóz pacjentów, nawzajem obarczają się odpowiedzialnością za to, co się stało. - Nie było podkreślone, że pacjentka jest w stanie ciężkim. Była mowa o pacjentce wydolnej oddechowo – krążeniowo, czyli na własnym oddechu, bez podłączonych leków, lekko podsypiającej. Dyspozytor przyjął wezwanie, a następnie w kolejności dysponował wszystkie zespoły, jakie miał danego dnia. Wpłynęło kilka naglących wezwań. A pacjentka była w szpitalu, nie czekała na ulicy - tłumaczy Aleksander Hepner, Falck Medycyna - Zrobiliśmy wszystko, co możliwe dla tej pacjentki, miałaby większe szanse, gdyby przyjechała karetka. Tutaj nic więcej nie mogliśmy zrobić - uważa Monika Iżycka, Centrum Zdrowia Mazowsza Zachodniego w Żyrardowie. Zmiany w systemie ratownictwa medycznego spowodowały, że szpital do przewozu chorych nie może korzystać z usług pogotowia. Każda placówka musi zawrzeć indywidualną umowę z firmą przewozową. Ponieważ taka umowa jest zawierana indywidualnie, różne są jej warunki, niektóre szpitale zastrzegają czas dojazdu karetki przewozowej. Jak mówi przedstawiciel firmy Falc, szpital w Żyrardowie nie zastrzegł w umowie czasu przyjazdu karetki, dlatego czekał w kolejce. - Zawsze może być ten jeden przypadek więcej. Niestety w medycynie ratunkowej i w transporcie międzyszpitalnym również. Wtedy musimy sobie radzić, tak jak to miało miejsce w przypadku Żyrardowa, czyli według kolejności. Zawsze chodzi o ratowanie życia, i zawsze staramy się jak najlepiej wykonywać swoje obowiązki. Tylko zawsze może być ten jeden przypadek więcej - mówi Aleksander Hepner, Falck Medycyna Przed zmianami w systemie ratownictwa każdy szpital dysponował swoją karetką. Teraz za przewozy między szpitalami nie płaci NFZ, dlatego dyrektorzy szpitali szukają oszczędności i kontraktują takie usługi w dużych firmach, które mają karetki oddalone nawet kilkadziesiąt kilometrów – uważa ekspert w dziedzinie medycyny ratunkowej, Adam Pietrzak. Tak było właśnie w tym przypadku, bo karetka musiał dojechać z warszawy. - Jakie możliwości finansowe musi mieć dyrektor szpitala, żeby mieć zawsze pod ręką, 24 godziny na dobę, dostępny transport szpitalny? Finanse to jest to, co nas morduje - mówi Adam Pietrzak, lekarz medycyny ratunkowej. Sprawą zajmie się teraz prokuratura. Doniesienie złożyła zarówno rodzina pani Elżbiety, jak i szpital.