Chciał zmienić swoje życie

- Może, gdyby spodobała mu się Kanada, zostałby tam z mamą. Ale jego marzeniem było wrócić do Polski, do swoich ukochanych Pieszyc, do gór koło Wałbrzycha – mówi przyjaciółka o Robercie Dziekańskim. Robert zginął, porażony paralizatorem przez obezwładniających go policjantów na lotnisku w Vancouver.

40-letni Robert Dziekański w połowie października poleciał do matki, która mieszka w Kanadzie. Leciał z przesiadką we Frankfurcie nad Menem do Vancouver, razem ponad 20 godzin. Na lotnisku spędził sześć godzin. Nie znał angielskiego, nie potrafił nikogo zapytać, co ma robić po odprawie. Po pierwszej w nocy, gdy znalazł się w części przyjazdowej lotniska, zmęczony, zirytowany i wystraszony, zaczął się głośno zachowywać – pokrzykiwał, brał do ręki różne przedmioty, jak krzesła czy klawiaturę komputera i uderzał w nie. Jego zachowanie zwróciło uwagę podróżnych, potem policji. Próbowano z nim rozmawiać, bezskutecznie. W końcu czwórka policjantów obezwładniła go paralizatorem. Uderzenie prądem zabiło Roberta Dziekańskiego. Nagranie rejestrujące zajście, dokonane przez jednego z pasażerów, wywołało wstrząs. I w Kanadzie, i w Polsce. Najbardziej w Gliwicach, gdzie mieszkał Robert Dziekański. Mieszkał tam z matką, od czasu przeprowadzki z rodzinnych Pieszyc. Ostatnio nie miał stałego zajęcia, utrzymywała go matka, która pojechała do pracy w Kanadzie, dorabiał jako robotnik budowlany. - Chciał być z mamą, mówiła mu, że będzie tam miał pracę, pójdzie na angielski, będzie blisko niej, wszystko będzie dobrze – mówi Teresa Dziekańska, ciotka Roberta. Ale im bliżej było do dnia wyjazdu, Robert coraz bardziej nie chciał lecieć, jakby się czegoś bał. - Przed wyjazdem przyszedł tutaj i czułem, że nie bardzo chce lecieć – mówi Bogdan Repka, kioskarz. – Mówił, że w Gliwicach czuje się najlepiej, przytrzymał się kiosku i powiedział – ja kocham ten kiosk. W tym kiosku Robert Dziekański prenumerował atlas geograficzny. Geografia była jego pasją, prowadził notatnik, w którym starannie zapisywał notatki, rysował mapy, wklejał fotografie. Miał swój własny świat, z którego niechętnie wychodził, miał grupę znajomych, wśród których czuł się swobodnie. - Poznałam się z Robertem 25 lat temu – mówi Elżbieta Dubon, przyjaciółka Roberta Dziekańskiego. – Były w moim życiu różne sytuacje kryzysowe. On okazał się pierwszą osobą, która wyciągnęła do mnie rękę. Miałam nogę w gipsie, chodziłam sama na spacery, on przysiadł się do mnie. To weszło w nawyk. A w końcu przekształciło się w uczucie. Robert przed wyjazdem spakował całą swoją geograficzną kolekcję. Miał nadzieję, że w Kandzie u boku matki zmieni swoje życie. Kiedy miał 18 lat trafił do więzienia za rozbój bez ostrego narzędzia. Wyszedł warunkowo po czterech latach. Znajomi mówią, że to był jedyny jego konflikt z prawem. Był rodzinnym, spokojnym człowiekiem. Za granicą chciał zarobić na życie, oduczyć się palenia – ten nałóg bardzo mu doskwierał, poznać kanadyjską przyrodę. - Może, gdyby spodobała mu się Kanada, zostałby tam z mamą. Ale jego marzeniem było wrócić do Polski, do swoich ukochanych Pieszyc, do gór koło Wałbrzycha – mówi Elżbieta Dubon.

podziel się:

Pozostałe wiadomości