Rodzina Kosierbów szykowała się do świąt.
- To była pierwsza Wigilia, kiedy Michałek już chodził, mówił. Uczestniczył we wszystkich przygotowaniach, z mamusią i babcią pomagał lepić pierogi, z rodzeństwem ubierali choinkę – wspomina Grzegorz Kosierb.
Wigilia upłynęła w rodzinnej atmosferze.
- Po godz. 23 wróciliśmy od teściów. Był z nami jeszcze brat żony – Rafał. Wchodząc, wyczuł zaduch, ale stwierdziliśmy, że to jeszcze po malowaniu i to farby oddają jakiś zapach. Michałek był zmęczony i żona szybko ułożyła go do spania. Nad ranem przebudził się i zaczął wymiotować – opowiada pan Grzegorz.
- Z kolei u żony pojawiły się silne zawroty głowy – dodaje.
- Poszłam do łazienki zwymiotować i czułam się bezradna. Leżałam na podłodze i ciężko było mi się podnieść. Strasznie bolała mnie głowa. Kręciło mi się w głowie – opowiada pani Wioletta. I dodaje: - Niektórych momentów nie pamiętam. Świadomość zaczęłam odzyskiwać dopiero w karetce.
Do szpitala trafił także 14-miesięczny Michałek.
- Dostałem informację, że o godz. 17:24 mój synek zmarł. Pogrzeb odbył się 31 grudnia, w Sylwestra. Byliśmy z żoną w takim stanie psychicznym, że nie pamiętamy nawet osób, które przyszły na pogrzeb. Cały czas musiałem być przy żonie, żeby nie rzuciła się na trumienkę Michałka. Z pewnością były to najgorsze dni w naszym życiu – przyznaje pan Grzegorz.
Gaz
Okazało się, że w dniu, w którym zmarł mały Michałek, źle czuli się również inni mieszkańcy tego budynku. Na miejsce wezwano, więc straż pożarną. Strażacy podejrzewali, że chodzi o tlenek węgla.
- Niestety, nasze czujniki nic nie wykazały. Potem na prośbę policji, jeszcze raz pojechał nasz zastęp z ponowną próbą pomiaru na substancje szkodliwe i czujnik wykazał siarkowodór – mówi st. kpt. Michał Wiaderski z Komendy Powiatowej Państwowej Straży Pożarnej w Kamieniu Pomorskim.
Śledczy ustalają teraz, skąd wziął się niebezpieczny gaz, który spowodował śmierć Michałka. Zdaniem pana Grzegorza do tragedii najprawdopodobniej przyczynił się właściciel mieszkania, które wynajmowali.
Deratyzacja
Po tym jak kilka miesięcy temu doszło do awarii instalacji grzewczej, w budynku zagnieździć miały się szczury.
- Mam nagrany film, na którym słychać wygryzanie styropianu pod posadzką, co jednoznacznie wskazywało na gryzonie – wskazuje pan Grzegorz.
- Na początku grudnia ja i lokatorzy z góry, którzy również słyszeli niepokojące odgłosy z szybów wentylacyjnych, poprosiliśmy o pomoc. Właściciel stwierdził, że szuka tego, że wyczerpał wszystkie możliwości, a w naszej okolicy miało nie być firmy, która wykonałaby deratyzację – mówi Kosierb.
W końcu pan Grzegorz sam znalazł odpowiednią firmę.
- Po prostu wpisałem to w internecie, zadzwoniłem i zapytałem o szczegóły. Po czym przekazałem kontakt właścicielowi. Reakcja była taka, że powiedział, że się skontaktował, że są umówieni i ta firma przyjedzie i wykona deratyzację.
Ostatecznie właściciel domu, w którym mieszkali państwo Kosierbowie, miał sam wyłożyć trutkę na szczury.
- Policjanci znaleźli jej resztki – mówi pan Grzegorz.
Następca cyklonu B
Środek, którego miał użyć, jest bardzo niebezpieczny dla ludzi.
- Ten środek ma różne postaci. Najpopularniejsze są trzygramowe tabletki – wyjaśnia Janusz Gierusz z FELIS Higiena Sanitarna.
Ekspert podkreśla, że nigdy nie wyłożyłby takiej trutki w budynku, gdzie przebywają ludzie.
- Po pierwsze ten środek zawsze powoduje zatrucie u człowieka, po drugie przepisy nie pozwalają na korzystanie z niego poza określonymi miejscami, w określonych warunkach – podkreśla.
- Jest to preparat, który w wyniku reakcji z wilgocią w powietrzu, uwalnia gaz, fosforowodór, który jest następcą gazu stosowanego w latach 80. do zwalczania szkodników, czyli cyjanowodoru, popularnie zwanego cyklonem B – mówi Michał Żak, specjalista ds. deratyzacji.
- Jest to środek tak toksyczny, że już bardzo mała ilość, dokładnie 0,098 miligrama na litr powietrza, potrafi zabić. A w przypadku dziecka - wiadomo, pojemność płuc jest bardzo mała i jeden wziew prawdopodobnie doprowadził do obrzęku płuc i zatrzymania akcji serca – dodaje Żak.
Ten preparat mogą użytkować tylko osoby specjalnie przeszkolone.
Jak ten niezwykle niebezpieczny środek trafił do rąk mężczyzny, który wynajmował mieszkanie panu Grzegorzowi? Okazuje się, że ten specyfik miał sprzedać mu właściciel firmy deratyzacyjnej. Na dodatek nie był on właściwie zabezpieczony – w słoiczku po keczupie.
- Ten preparat jest w stanie przeniknąć plastik, a nawet ścianę murowaną – załamuje ręce Janusz Gierusz.
Zadzwoniliśmy do firmy, która miała sprzedać środek. Ale mężczyzna, który z nami rozmawiał szybko się rozłączył.
- Zawinił człowiek, który świadomie, będąc prawdopodobnie przygotowanym, udostępnił koledze ten środek, i człowiek, który nie zapoznał się z etykietą, był nieprzygotowany do tego zabiegu i zastosował to w obecności osób postronnych – mówi Michał Żak.
Skontaktowaliśmy się z właścicielem mieszkania.
- Wszystko, co miałem do powiedzenia, już powiedziałem – oświadczył.
- On nie wyraża żadnej skruchy. Jest w stosunku do nas arogancki – podkreśla pan Grzegorz.
Prokuratura wszczęła postepowanie w tej sprawie. Śledczy wyjaśniają, kto odpowiada za podłożenie niebezpiecznej substancji, która wydzielała toksyczny gaz. Na razie nikomu nie postawiono zarzutów.
- Mam nadzieję, że poniosą odpowiedzialność – kwituje ojciec zmarłego Michałka.