- Nie miał wygórowanych marzeń, czy oczekiwań od życia – mówi pani Ewa, pokazując zdjęcia ze ślubu. Na nich uśmiechnięta kobieta w białej sukni i dużo od niej wyższy, postawny mężczyzna. To on, Grzegorz Lewandowski, 41-letni konwojent z Warszawy. Zdaniem prokuratury 19 sierpnia, po całym dniu pracy, mężczyzna zebrał pieniądze z kilkudziesięciu miejsc, po czym porzucił samochód służbowy, zabrał z niego pieniądze i zniknął. - Oczywiście to tylko jedna z wersji, ale w naszej ocenie jest dostatecznie prawdopodobna, żeby przedstawić zarzut – mówi rzecznik Prokuratury Okręgowej w Warszawie, Przemysław Nowak.
Żona konwojenta w to nie wierzy. – Nie mógłby zniknąć z takimi pieniędzmi! On by nie wytrzymał, odezwałby się do nas! Jemu się dobrze z nami żyło! – mówi kobieta, paląc papieros za papierosem. Ona i Grzegorz poznali się w pracy, a pobrali sześć lat temu. Wychowują trójkę dzieci, ale tylko najmłodsze – Kuba, który urodził się, jako wcześniak - jest wspólnym dzieckiem Ewy i Grzegorza. - Dziecko nie ma ojca. Najgorsze będzie odpowiedzieć Kubusiowi na pytanie: „Gdzie jest tata?”. Szóstego ma urodziny i co, taty nie będzie? – płacze kobieta.
Ślad po mężczyźnie urywa się na warszawskim Dworcu Wileńskim, gdzie pojechał taksówką prosto z ostatniego centrum handlowego, z którego pobrał pieniądze. Na dworcu miał wsiąść w pociąg i odjechać. Nic więcej nie wiadomo.
Dwa dni później, 21 sierpnia, na adres domowy przyszły dokumenty o zakupie samochodu. – Jest tu pesel, imię, nazwisko, adres zamieszkania męża. – mówi pani Ewa. Ale nie jest to dla niej dowód, że mąż ukradł pieniądze i się ukrywa. – Ktoś mógł użyć jego danych! – przekonuje. W bilingu telefonicznym jej męża ostatnie połączenie, to te wykonane do niej. W dniu zniknięcia, dokładnie o 17:36.
Grzegorz Lewandowski był pracownikiem jednej z największych w Polsce firm zajmujących się konwojowaniem pieniędzy. Lubił swoją pracę i był jej oddany, mimo że pochłaniała mu ona sześć dni w tygodniu, po kilkanaście godzin dziennie. Dobrze zarabiał. W ostatnim miesiącu otrzymał za pracę ponad pięć tysięcy złotych. Ewa Lewandowska przyznaje jednak, że sytuacja finansowa rodziny nie była najlepsza. Mieli długi. – Ale właśnie zaczęliśmy wychodzić na prostą! Większość zobowiązań już spłaciliśmy. Mąż był z tego powodu bardzo dumny - przekonuje.
Mężczyzna pracował sam. Jeździł po pieniądze opancerzonym samochodem wyposażonym w czujniki, kamery i możliwość zdalnego namierzenia. - Był kierowcą, konwojentem i inkasentem. Trzy osoby w jednej. Pobierał i przewoził wielkie pieniądze. Bywało, że to było 6 – 8 milionów. I o to się kłóciliśmy. Że się na to godził – mówi kobieta.
Kobieta pozostała z trójką dzieci i z kilkoma pożyczkami do spłacenia. Jak sama mówi, żadne rozwiązanie zagadki zniknięcia jej męża nie będzie dla niej dobre. - Pogodziłam się z tym, że go nie ma. Co się stało? To tylko moje przeczucie... – mówi pani Ewa.
Czy śledczy biorą pod uwagę, że Grzegorz Lewandowski nie żyje? – Nie możemy wykluczyć żadnej wersji wydarzeń. Mamy pewne tropy, docierają do nas pewne sygnały, weryfikujemy je. Staramy się ustalić miejsce pobytu mężczyzny i go zatrzymać. Ale o szczegółach nie mogę mówić – mówi prokurator Nowak.
Jeśli chcielibyście nas zainteresować tematem - czekamy na Wasze zgłoszenia. Wystarczy w mediach społecznościowych otagować swój wpis (z publicznymi ustawieniami) #tematdlauwagi. Monitorujemy sieć pod katem Waszych alertów.