Głośną balangę na jednym z łódzkich osiedli słyszeli wszyscy, ale na policję zadzwonił tylko Jan Stępniak. Trzech młodych mężczyzn i dwie kobiety zorganizowali niezwykle huczną zabawę, zupełnie nie przejmując się sąsiadami. Policjanci przyjechali na interwencję. Balangowicze nie otworzyli drzwi funkcjonariuszom - ci mogą je wywarzyć tylko wtedy, gdy odgłosy wskazują, że czyjeś życie jest zagrożone. Ale takie okoliczności nie miały miejsca. W takiej sytuacji policjanci mogą najwyżej złożyć w Sądzie Grodzkim wniosek o ukaranie lokatorów. - Policjanci nie mieli podstaw prawnych, by siłą wkroczyć do mieszkania. Przez drzwi poinformowali uczestników imprezy o sporządzeniu wniosku do Sądu Grodzkiego - wyjaśnia podins. Witold Kozicki z Komendy Wojewódzkiej Policji w Łodzi. Interwencja policji tylko rozwścieczyła uczestników libacji. W akcie zemsty, zaraz po odjeździe radiowozu, zdemolowali stojący na podwórzu samochód starszego pana. Mężczyzna wyszedł z domu, by powstrzymać wandali przed dalszą demolką. Gdy ci zorientowali się, że Stępniak nie ma ostrej broni, brutalnie go zaatakowali. Przez kilkanaście minut katowali bezbronnego mężczyznę. Świadkowie wezwali policję i pogotowie. - Jak dorwali tego człowieka to on się nawet nie bronił. Kopali go jak piłkę, kopali go w twarz. On już leżał nieprzytomny, a oni jeszcze go katowali. To nie było takie: bić-pobić kogoś, ale bić-zabić - opowiadają świadkowie zdarzenia. Pobity 60-latek trafił do szpitala, jego stan jest bardzo ciężki, nie wiadomo czy przeżyje. - W zasadzie od chwili kiedy został przywieziony do szpitala, stan pacjenta jest ciężki, cały czas nie minęło zagrożenie jego życia - mówi Elżbieta Dąbrowska, ordynator Oddziału Neurochirurgii Szpitala Wojewódzkiego w Zgierzu. W krótkim czasie złapano też wszystkich napastników. Dwie kobiety, które zdaniem świadków próbowały powstrzymać kolegów na razie pozostają na wolności. Trzej młodzi mężczyźni trafili do aresztu. Mieszkańcy kamienicy, są sparaliżowani strachem. Już wcześniej bali się agresywnych młodych ludzi przesiadujących na klatkach schodowych. - Rodziców nie było, więc zrobili sobie balangę, zaprosili dziewczyny. Z okien leciały butelki, puszki - opowiadają o pijackiej burdzie sąsiedzi skatowanego mężczyzny.