Był niedzielny wieczór. Sławomir Lebioda wyszedł z domu, aby kupić lekarstwa dla dziecka. Przed apteką dostał nagłego krwotoku. - Zobaczyłam człowieka, który stoi pochylony i wymiotuje krwią. Weszłam do apteki, poprosiłam, żeby zadzwonić po pogotowie – mówi Renata Wojciechowska, klientka apteki. - Zadzwoniłam pod numer 112. Zgłosiła się policjantka. Powiedziała, że zaraz mnie połączy. Po chwili zgłosiła się i powiedziała, że tam nikt się nie zgłasza, bo jest akurat zmiana zmian – opowiada Renata Makowska, farmaceutka. Około 15 minut trwały próby wezwania pogotowia. Pan Sławomir coraz bardziej opadał z sił. Pacjenci apteki sami postanowili zawieźć mężczyznę do szpitala. - Ten czas, kiedy my go wieźliśmy, to już mogła być pomoc w karetce – dodaje Renata Wojciechowska, klientka apteki. Po ponad trzydziestu minutach, mężczyzna trafił w ręce lekarzy. Reanimowano go na oddziale intensywnej terapii. Niestety, było za późno. - Lekarze w szpitalu powiedzieli, że gdyby ta pomoc była szybciej, gdyby zatamowano krwotok, to miałby szansę. Jego nie mogli nawet operować, był już tak wykrwawiony. Za późno trafił do szpitala – mówi Sylwia Lebioda, wdowa. Na pogotowiu jest osiem stanowisk odbierających zgłoszenia. Wszystkie połączenia są monitorowane. Dlaczego zgłoszenie dotyczące Sławomira Lebiody nie zostało odebrane? Na pogotowie próbował dodzwonić się policyjny dyspozytor numeru 112. - Tę sprawę prawdopodobnie zbada prokuratura. Natomiast wszystko wskazuje na to, że operator na stanowisku zrobił wszystko, żeby jak najszybciej przełączyć rozmowę do pogotowia – mówi Anna Kędzierzawska, Komenda Stołeczna Policji. Gdyby nawet policyjny dyspozytor nie mógł dodzwonić się do pogotowia, mógł skorzystać z radiotelefonu „Na ratunek”. Zgłoszenie słyszałyby wszystkie karetki w mieście. - System ten polega na tym, że służby są wywoływane za pomocą łączności radiowe - tłumaczy Małgorzata Woźniak, Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji. Jak ustaliła policja, dyspozytor nie skorzystał z połączenia przez radiotelefon. Nadal nie wiemy natomiast, jak wyglądała zmiana dyżuru na pogotowiu. - Zmiana na stanowisku jest o g. 7 i 19. Sprawdziliśmy listę obecności, o g. 19 wszyscy byli w pracy. Jest ok. 2 tys. połączeń do pogotowia. Te linie są obciążone. Mogło tak być, że dyspozytorka nie mogła się dodzwonić z powodu obciążenia linii – wyjaśnia Artur Kamecki, dyrektor Pogotowia Ratunkowego.