Głos spod ziemi- Tam było ciemno. Myślałem, że utonę. Zawsze w telewizji mówią przecież, że jak dzieci wpadają, to się topią – mówi naszej reporterce Bartek Maj. Jego wołanie o ratunek usłyszała Wioletta Giża. – To było słychać, jakby spod ziemi – wspomina kobieta. – Zaczęłam się rozglądać, zobaczyłam studzienkę i odkrytą klapę. Zajrzałam i zobaczyłam dziecko – relacjonuje. Po czym pokazuje nam miejsce, gdzie doszło do tego koszmarnego wypadku. Podkreśla stanowczo, że studnia nie była prawidłowo zabezpieczona. Brakowało nawet znaku ostrzegawczego! – To było przykryte tylko blachą, która była odsunięta – podkreśla Giża. W kilka minut na miejsce wypadku dotarło pięć zastępów straży pożarnej. Akcja ratunkowa była bardzo skomplikowana. – Studnia była wąska i głęboka. Do tego dochodziła walka z czasem. Każda minuta była cenna – podkreśla Wojciech Długosz, rzecznik komendanta powiatowego Państwowej Straży Pożarnej w Leżajsku. – Dna praktycznie nie było widać. Odbijało się lustro wody i było słychać głos tego dziecka – dodaje strażak Zenon Kuca, który brał udział w akcji.Dna nie było widaćTamtego dnia Bartek Maj, uczeń czwartej klasy szkoły podstawowej, zabrał swojego ukochanego psa Miśka na spacer. Wracał do domu budowaną drogą. Wcześniej wielokrotnie chodził tędy z rodzicami, podobnie jak mieszkańcy okolicznych domów. Droga nigdy nie była zamknięta, bo to jedyny dojazd do kilku posesji. O tym, że syn miał wypadek pan Zbigniew dowiedział się od policjantów. – Podszedłem do tego miejsca ze strażakiem, chciałem zobaczyć, jak to wygląda. Mimo świecenia latarką, tam nie było widać dna – podkreśla Zbigniew Kolbusz. – Myślałem, że dostanę zawału – dodaje. W tamtej chwili myślał, że jego synek nie żyje. – Takie kruche dzieciątko, które spadło do studni, tak głęboko… Ale po chwili lekarz uchylił drzwi karetki i krzyknął: „Proszę szybciej, bo się liczy każda sekunda” i zobaczyłem, że Bartuś jest przytomny. Rozpłakałem się – opowiada. – Nie wiedziałem, czy ktoś mnie tam znajdzie. Bałem się. To był wieczór, a o tej porze niespecjalnie chodzą tam ludzie – opowiada nam sam Bartek. Kiedy lekarz Paweł Bilski z wojewódzkiego szpitala numer 2 w Rzeszowie usłyszał, że na oddział ratunkowy trafi chłopiec, który wpadł do studni o głębokości 24 metrów, nie uwierzył. – Myślałem, że chodzi o dwa, trzy metry – mówi. To, że chłopiec wyszedł z tego cało, nazywa cudem. - Miał otwarte złamanie kości podudzia z zupełnym przebiciem skóry i złamanie obu kości piętowych, co wymagało leczenia operacyjnego – wylicza lekarz. Bartek złamał też kręgosłup! – Ale na szczęście to złamanie jest takie bardzo delikatne, nie wymagające specjalistycznego leczenia – podkreśla lekarz.Pies wskoczył za chłopcemBartek przeszedł dwie operacje nóg. Nie wiadomo ile czasu zajmie mu dojście do pełnej sprawności. Teraz myśli tylko o wyjściu ze szpitala. Psychicznie czuje się coraz lepiej, ale wciąż trudno mu się pogodzić ze stratą ukochanego psa, który nie wpadł do studni, ale wskoczył do niej za Bartkiem. – Próbowałem go odgonić, ale i tak to zrobił. Chciał mnie ratować – mówi Bartek. – Bardzo kochał tego pieska i ten piesek tą miłość odwzajemniał. Bartek myślał, że piesek żyje tak, jak on. Kiedy przyszliśmy następnego dnia do szpitala, pierwsze pytane synka było, jak on się czuje – wspomina tata chłopca. Firma, odpowiedzialna za remont ulicy to holding z międzynarodowym kapitałem, który w Polsce od lat, buduje autostrady, linie kolejowe i galerie. Kierownik budowy, który nadzorował tutaj prace od ponad dwóch tygodni jest nieuchwytny. O to, dlaczego studnia była niezabezpieczona, chcieliśmy zapytać rzeczniczkę firmy. Mimo wielokrotnych prób rozmowy z rzeczniczką otrzymaliśmy jedynie mailem dwa oświadczenia. Czytamy w nich, „że teren prowadzonych robót posiada konieczne oznakowania i zabezpieczenia, a studnia na okres prowadzenia robót została przykryta i nic nie wskazywało na to, że ktokolwiek będzie się do niej zbliżał”. O tym, dlaczego do przykrycia studni użyto znaku drogowego nie ma słowa. – Po takim wykonawcy trudno byłoby się spodziewać, że doprowadzi do tak skrajnie nieodpowiedzialnego zachowania – komentuje wiceburmistrz Leżajska, Andrzej Janas. Jak się dowiedzieliśmy studnia wcześniej była prawidłowo zabezpieczona. Ciężka pokrywa zniknęła kilkanaście dni przed wypadkiem Bartka. – Dwa tygodnie temu szłam tutaj z wnuczkami i przystanęłam przy tej studni. Ona kiedyś była nasza, wiedziałam, że jest bardzo głęboko. Pokrywkę podniosłam o tak, palcami! Mówię: „O Matko, to studnia niezabezpieczona!”. Spotkałam pana burmistrza i powiedziałam, co się dzieje. Powiedział mi: „Dobrze, ja jestem teraz na urlopie, ale pracownikom przekażę sprawę” – podkreśla Zdzisława Giża. Andrzej Janas twierdzi, że o złym zabezpieczeniu studni dowiedział się już po tym, jak wpadł do niej chłopiec. A relację Zdzisławy Giży komentuje którko: - To słowo przeciwko słowu.Sprawą zajmie się prokuraturaCzy urzędnicy wiedzieli o nieprawidłowo zabezpieczonej studni oceni prokuratura. Na razie śledczy sprawdzają, kto z firmy budowlanej odpowiada za to rażące zaniedbanie. Nikomu nie postawiono jeszcze zarzutów. – Najprawdopodobniej odpowiedzialność będzie ponosił kierownik budowy – zapowiada Lucyna Pełka z leżajskiej prokuratury rejonowej. Bartek do dziś pyta, czy będzie chodził. - A ja mówię: „Dziecko, na sto procent!” – mówi nam Zbigniew Kolbusz, dla którego teraz najważniejsze jest, by synek zapomniał o traumatycznym przeżyciu. –Tego się nie da zapomnieć – mówi jednak Bartek. – Ciągle mi się to przypomina, jak wpadam, lecę w dół. Śni mi się to, myślę o tym – dodaje. Bartek przez trzy miesiące będzie musiał nosić usztywniający gorset, rehabilitacja może potrwać nawet pół roku. Jest szansa, że jeszcze w tym tygodniu chłopiec wyjdzie ze szpitala.