Wracamy na Podlasie, w okolice strefy stanu wyjątkowego. Mimo upływającego czasu straż graniczna nadal zawraca uchodźców na stronę białoruską, łamiąc w ten sposób Konwencję Genewską oraz unijne prawo. Tak zwane pushbacki sprawiły, że sytuacja przekraczających granicę stała się beznadziejna.
„Niemoc i zagubienie”
Nasza reporterka dotarła w okolice miejscowości, gdzie niedawno pojawiła się grupa Irakijczyków.
- Zauważyłam ich pod sklepem, siedzieli na betonie, w grupie było osiem osób, w tym czteroosobowa rodzina z małymi dziećmi – opowiada Monika Bałut, mieszkanka Milejczyc. I dodaje: - W najgorszym stanie była kobieta - zmęczona z bardzo poobcieranymi nogami. Oni od czterech dni nic nie jedli i nic nie pili, a od 15 dni byli na granicy.
Pani Monika kupiła uchodźcom jedzenie.
- Pojawiła się policja, zapytałam ich, czy można tych ludzi zabrać z betonu i zaprowadzić do świetlicy, którą się opiekuję. Zrobiłam im kilkanaście herbat. Z oczu tych ludzi biła niemoc i zagubienie. Oni znaleźli się w okropnej pułapce.
Głodni, przemarznięci i chorzy
Ofiarami białoruskich obietnic pomocy w łatwym przekroczeniu granicy z Polską stały się setki ludzi. Wciąż wypychani z Polski na Białoruś i odwrotnie. Koczującym w lasach i na polach ludziom pomagają wolontariusze.
- Bezpośrednio spotkałem się z osobami z różnych krajów, z krajów, które do niedawna były ogarnięte wojną. Mówili, że przyjechali na Białoruś z Syrii i Iraku. Spotkałem też mniejszość religijną, prześladowaną przez ISIS, czyli Jazdydów z północnego Iraku – wymienia Iwo Łoś z Grupy Granica. I dodaje: - [W przypadku Jazydów] pierwszą rzecz, jaką zobaczyliśmy, była kobieta karmiąca dziecko piersią. Tym ludziom kończyło się jedzenie. Mówili nam, że byli źle traktowani po stronie białoruskiej.
Do przygranicznych wiosek wciąż docierają grupy głodnych, przemarzniętych i chorych ludzi. Kilka dni temu w okolicach Hajnówki wolontariusze odnaleźli grupę Irakijczyków. Wśród nich było szesnaścioro dzieci oraz kobieta w ósmym miesiącu ciąży. Wszyscy tkwili w lesie od wielu dni.
„Mogą mnie zabić, ale chcę bezpiecznego domu dla dzieci”
Uchodźcy przybywający do Polski są wcześniej meldowani w białoruskich hotelach. Za dowiezienie w pobliże granicy muszą zapłacić nawet cztery tysiące dolarów. Dopiero tam poznają realia, stając się świadkami ludzkich dramatów. Ich relacje są drastyczne.
- To ślad po ugryzieniu przez psa. Zobaczcie. To było na Białorusi – wskazywała jedna z kobiet. - To dziecko. Dlaczego oni to robią? Mnie mogą zabić, dobrze niech mnie zabiją, niech zastrzelą, ale chcę dobrego, bezpiecznego domu dla moich dzieci.
- Słyszeliśmy o otwarciu polsko-białoruskiej granicy. Nie słyszeliśmy wcześniej o przemocy, o umieraniu ludzi. Moja przyjaciółka zmarła na terenie Polski. Była bita, dostała ataku serca. Jej ciało przeciągnięto. Twarz zakryto kocem. Umarła – dodała.
Czy ktoś dba o prawa dzieci, które przebywają na terenie przygranicznym?
- To dobre pytanie, bo przecież znana jest historia dzieci z Michałowa oraz innych dzieci, o których słyszymy z pierwszej ręki. Oni opowiadają o tym, że po zatrzymaniu, są ponownie wywożeni w stronę białoruską. Takie sytuacje spotykały nawet ludzi, którzy byli w tak złym stanie zdrowia, że musieli trafić pod opiekę lekarską. Po otrzymaniu opieki są ponownie wywożeni pod granicę do lasu – mówi Iwo Łoś.
Mróz
Z tygodnia na tydzień atmosfera panująca na Podlasiu jest coraz bardziej dramatyczna. Coraz liczniejsze grupy uchodźców wypychane do Polski przez Białorusinów próbują przedostać się na Zachód.
Tymczasem polska straż graniczna oraz wojsko mobilizują się do wzmocnienia wschodniej granicy Polski.
Z kolei mieszkańcy przygranicznych miasteczek organizują pomoc dla uchodźców. Dary trafiają do szpitali oraz strażnic, gdzie przebywają nieliczne rodziny z dziećmi.
- Wczoraj przyjechali funkcjonariusze ze straży granicznej. Zabrali od nas kredki, zeszyty, zabawki, żeby dać tym dzieciom, żeby miały zajęcie – mówi Maria Ancipiuk, przewodnicząca rady miejskiej w Michałowie.
W tym roku mieszkańcy terenów przygranicznych wciąż nie skosili kukurydzy.
- Boją się, że znajdą osoby, które straciły tam życie. Nie chcę, żeby nasza gmina znana była z tego, że u nas umierają ludzie, zamarzają. Dzisiaj też był przymrozek – mówi przewodnicząca rady miejskiej.
- Każdego dnia jak się budzę i każdego dnia jak kładę się spać, to sprawdzam, jaka jest temperatura na dworze. Codziennie myślę o tej rodzinie, którą spotkałam pod sklepem, codziennie myślę o tych dzieciach. Mam nadzieję, że są zdrowi i nic złego im się nie stało – mówi Monika Bałut. I dodaje: - Pojawiło się na świecie zjawisko ludzi nikomu niepotrzebnych, o których nikt się nie zatroszczy i to jest chyba najbardziej bolesne. W sytuacji zagrożenia życia, każdemu człowiekowi trzeba pomóc, to jest nasz obowiązek, zwyczajny ludzki obowiązek.
- Mnóstwo mieszkańców i mieszkanek regionu przygranicznego niesie tym ludziom pomoc. Widzą, w jakim oni są stanie, że często nie mają butów, są przemoknięci, mają rozdarte ubrania. Ale co z tego, że dostaną pomoc od ludzi, skoro trafią w stronę białoruskiej granicy. Profesjonalne organizacje powinny tu wejść, ponieważ mamy do czynienia z kryzysem humanitarnym – kwituje Iwo Łoś.