Jego koledzy z rajdowych tras są zszokowani. Rajdy samochodowe to sport, którego specyfiką jest nieustanne ryzyko: w każdy start wpisane jest niebezpieczeństwo tragedii. Nie ma bodaj wybitnego kierowcy, który nie otarł się o śmierć podczas rajdu. Stało się to też udziałem Kuliga, który kilka lat temu cudem uszedł z życiem podczas Rajdu Polski. Jego pędzący z prędkością 180 km/h samochód wypadł z trasy, wyleciał w górę, trafił w drzewo, trzy razy dachował, spadł ze skarpy, na dole koziołkował. Kulig wyszedł z tego bez szwanku. - „Ja mam farta, ty też będziesz miał”: powiedział kiedyś do mnie, kiedy jechałem jego samochodem i mieliśmy niebezpieczną sytuację – opowiada nam Tomasz Czopik, aktualny rajdowy mistrz Polski. – Był bardzo precyzyjnym kierowcą. Potrafił dla publiczności pojechać bardzo zamaszyście, ale kiedy było trzeba, jechał maksymalnie ostrożnie. To ryzyko, stałe napięcie, jakie towarzyszy rajdowym kierowcom, nie pozostaje bez wpływu na ich psychikę. Przyznają to oni sami. Mało jest wśród nich przyjaźni, rywalizacja przenosi się poza rajdowe trasy. Choć wydawałoby się, że właśnie ona powinna znajdować swe rozładowanie w poza zawodniczej solidarności. Janusz Kulig był na tym tle kimś wyjątkowym. Pomagał młodszym kolegom. Założył firmę Kulig Promotions, organizującą dla młodych kierowców samochody, sponsorów. - Ciężko utrzymać przyjaźń poza rywalizacją na trasie, a Janusz był fantastycznym kolegą – mówi Leszek Kuzaj, jeden z najlepszych polskich kierowców w ostatnich latach. – Mało było w branży ludzi równie życzliwych. Trudno mi dziś przez usta przechodzi słowo „był”. O wyjątkowości Kuliga świadczy chyba jednak najbardziej to, że niedługo po tym, gdy media podały wiadomość o jego śmierci, jego fani, miłośnicy samochodowych rajdów, zwoływali się – za pośrednictwem telefonów, Internetu – na szczególne stypy. Mówią, że stracili nie tylko idola, ale kogoś bliskiego. Wielu podziwiających Czempiona kibiców stało się jego bliskimi znajomymi. Kulig zginął w samochodzie w absurdalnych okolicznościach! Doskonały kierowca wpadł pod pociąg – jak się wydaje, z winy dróżniczki, która nie opuściła szlabanu. Tą drogą jeździł wielokrotnie do domu rodziców. Mówiono o nim, że ma fart, że jest w czepku urodzony. Dlatego nawet wtedy, gdy wiadomość o wypadku potwierdziły media, jego przyjaciele nie chcieli uwierzyć. Wydzwaniali do siebie, próbowali dodzwonić się na jego komórkę. W pewnym momencie komuś udało się złapać sygnał. Rozeszła się wiadomość: „Janusz żyje!”. Ale potem w telefonie Kuliga słychać już było tylko: „Abonent jest czasowo niedostępny…”.