Objawy, pogotowie, szpital
Zaniepokojona swoim stanem zdrowia pani Krystyna zadzwoniła do lekarza.
- W poniedziałek zaczęłam tracić węch, więc zadzwoniłam do lekarza rodzinnego i poprosiłam o skierowanie na testy dla nas. W środę już wszyscy mieliśmy pozytywne wyniki. Ja zaczęłam się kiepsko czuć, córka zaczęła kasłać. To duży problem, bo lekarze nie chcą przyjeżdżać do pacjentów z COVID-19, trzeba dzwonić na pogotowie – opowiada.
Z dnia na dzień ich stan zdrowia pogarszał się.
- W piątek już ani ja, ani córka nie byłyśmy w dobrej formie. Zadzwoniłam do szpitala im. Żeromskiego, bo wiedziałam, że tam rodzice mogą być z dziećmi. Okazało się, że córka ma zapalenie płuc, wykonano rentgen – opowiada pani Krystyna.
Po kilku dniach, objawy choroby wystąpiły także u pozostałych domowników.
- W poniedziałek rano zadzwonił mąż, że obaj z synem źle się czują. Synek gorączkował w nocy, mąż obawiał się, że nie da rady zająć się synem. Pozwolono nam przywieźć do szpitala także syna – relacjonuje pani Krystyna.
Kobieta z dziećmi była leczona na oddziale dziecięcym, jej mąż, jako pacjent, trafił na covidowy oddział dla dorosłych.
- Mąż został zbadany, także miał zapalenie płuc i został przyjęty na oddział. Byłam przez chwilę z dziećmi, ale zaczęłam mieć poważne kłopoty z oddychaniem – przywołuje pani Krystyna.
Dramatyczne sceny
Niestety, stan matki pogarszał się i konieczne było wprowadzenie specjalistycznej terapii. Pani Krystyna musiała jak najszybciej trafić na oddział dla dorosłych. Na oddziale dziecięcym same zostały jej dzieci.
- Takie oddzielenie chorych dzieci od rodziców to najstraszniejsze, co może się zdarzyć. Rodzice zazwyczaj walczą do końca, starają się jak najdłużej pozostać przy dzieciach. Kiedy matkę zabieramy w ciężkim stanie, pod tlenem i patrzą na to jej dzieci, to są dramatyczne sceny – mówi dr n. med. Lidia Stopyra, ordynator oddziału chorób infekcyjnych i pediatrii Szpitala im. S. Żeromskiego w Krakowie.
Doktor Stopyra w mediach społecznościowych zaczęła szukać wolontariuszy, którzy zdecydują się wejść na oddział zakaźny i pomóc w opiece nad dziećmi. Odzew był olbrzymi. Zgłosiły się inne mamy, psycholodzy, terapeuci, pracownicy DPS-u, aktorzy, studenci.
- Nie spodziewaliśmy się tak mocnej, szybko narastającej fali epidemii. Wśród chorych mamy coraz więcej osób młodych, także dzieci. Rodzice nie są już w stanie zajmować się w szpitalu dziećmi, sami trafiają na oddział. Wtedy najczęściej do dzieci przyjeżdża ktoś z rodziny, znajomych, ale coraz częściej zdarza się też, że dzieci zostają same – przyznaje dr Stopyra.
Wolontariusze wchodzą do szpitala na trzygodzinne dyżury, by zajmować się dziećmi.
- Stwierdziłam, że mam wolny wieczór i przyszłam. Spędziłam z nimi czas do 22, potem poszły spać. Antek od razu mnie polubił, jego siostra była zaskoczona tą sytuacją, ale potrzebowała bliskości. Antek jest superbohaterem. Zajmował się siostrą, tłumaczył jej, co się dzieje – opowiada Wioletta Ludek, wolontariuszka.
- Taka pomoc ludzi to wspaniała rzecz. To ogromne wsparcie także dla nas, kiedy wiemy, że dwójka chorych dzieci nie jest sama. Cztery pielęgniarki na 30 dzieci nie zajmie się wszystkimi, to niemożliwe – mówi pielęgniarka Katarzyna Owczarczyk–Woźniczka.
Rodzice Antka i Magdy pragną bardzo podziękować wszystkim wolontariuszom.
- Pani Lidia Stopyra napisała wspaniały apel w sieci. Bardzo z mężem przeżywaliśmy to, że nasze dzieci są same. Córka ma dopiero 2,5 roku, syn nieco starszy, bo ma sześć lat. Córka jest chora, ma rozległe zapalenie płuc. Świadomość, że dzieci nie są same, bardzo mnie uspokoiła – mówi pani Krystyna. I dodaje: - Cieszę się, że to pokażecie, bo wciąż są ludzie, którzy nie wierzą w pandemię, szukają teorii spiskowych, a całe rodziny walczą o życie. Jak ktoś może pomóc, to bardzo ważne, by wspierać teraz tych najbardziej potrzebujących.