- Kuchnia to nasza pasja, po to otwieraliśmy restaurację, żebyśmy mogli gotować i normalnie z tego żyć, utrzymywać nasze rodziny – podkreśla Maciej Adamski, właściciel legionowskiej restauracji Qlturalni Qlinarni.
Pan Maciej w gastronomii pracuje od sześciu lat. Od miesiąca próbuje obejść rządowe restrykcje, by mieć pieniądze na przeżycie i nie zwalniać załogi.
- Lokal jest otwarty tylko dla pracowników - dla osób, które testują jedzenie, które osobiście przygotowuje – zdradza restaurator.
I tak osoby, które chcą zjeść w lokalu, podpisują umowę i stają się współpracownikami Adamskiego.
- Podpisałem kilkaset umów, wybieramy, na razie z wyborem trudna sprawa – stwierdza restaurator.
Adamski wyliczył, że od 22 stycznia, kiedy wprowadził pomysł w życie miał 30 kontroli policji.
- Część z sanepidem i samych kontroli sanepidu było 11, oczywiście w asyście policji. Nie nałożono na mnie jeszcze żadnego mandatu. A próbowali za każdym razem, jak u nas byli. Zobaczymy, czy sporządzą wniosek do sądu czy nie, to jest komedia – ocenia.
Jedzenie, w restauracji regularnie odwiedzanej przez policję, to dość nietypowa sytuacja. Niespełna tydzień temu doszło w lokalu do zdarzenia, którego nikt się nie spodziewał.
- Przyszli panowie funkcjonariusze, łącznie z sanepidem. Po wejściu zaczęła się ich interwencja, zaczęli wypraszać ludzi z lokalu, twierdząc, że lokal został zamknięty – opowiada Marcin Urawski.
Policjanci podeszli także do stolika, gdzie siedział pan Marcin.
- Zaczęli tłumaczyć, że musimy opuścić lokal. Powiedzieliśmy, że nie ma takiej konieczności, bo jesteśmy pracownikami i jesteśmy w trakcie testowania żywności i nie mamy obowiązku opuszczenia lokalu. Na co pan się upierał, że sanepid go zamknął na podstawie artykułu 27. Zapytałem, jak brzmi ten artykuł, żebym mógł się ustosunkować. Pan powiedział, że nie zna tego artykułu, na co powiedziałem, że na podstawie artykułu 29. nie opuszczę lokalu. Zapytał, jak brzmi ten artykuł, powiedziałem, że nie wiem też. Zaczął się irytować. Kolega mu się trafił pod ręką, złapał go za ramię i zaczął szarpać – relacjonuje Urawski.
- Złapał mnie porządnie za bark i szarpnął, wyprowadził i rzucił jak workiem. Dzisiaj powinienem być w pracy, ale nie jestem, bo tak mnie boli bark – mówi Cezary Saks.
Zdaniem mężczyzn policjantów zdenerwował ich spokój.
- Gdyby rzeczywiście ktoś używał przemocy wobec nich, obrażał ich, zachowywał się wulgarnie, ale nie było takiej sytuacji. Siedzieliśmy normalnie przy stoliku i chcieliśmy, żeby wytłumaczyli nam, na jakiej podstawie mamy opuścić lokal. Nie byli w stanie tego wytłumaczyć – wskazuje Urawski.
Jak do sprawy odnosi się policja?
Rzeczniczka policji w Legionowie nie chciała spotkać się przed kamerą, udzieliła odpowiedzi mailem. Funkcjonariuszka przyznaje, że zastosowano środki przymusu bezpośredniego. Powodem miał być brak reakcji na polecenia funkcjonariuszy.
Postawa policji budzi kontrowersje.
- Nachodzą nas i straszą, bo to są już groźby – ocenia Adamski. I dodaje: - Źle się to na mnie odbija, bo w 2012 roku przeszedłem udar mózgu. Mam jeszcze taką chorobę, gdzie zatrzymuje mi się praca serca w sytuacjach stresowych, karetka przyjeżdża i muszą mnie reanimować. Co miało miejsce w tamtym roku, w ciągu dwóch dni 14 razy zatrzymało mi się serce. Nie chciałbym takiej sytuacji, że przez policję i sanepid, wróci moja choroba.
Czemu więc mężczyzna w takiej sytuacji otwiera lokal?
- Nie mam, z czego żyć – podkreśla.
Po ostatnim incydencie restaurator napisał do policji w Legionowie. Do korespondencji dołączył historię choroby, z którą zmaga się od wielu lat. Jego walka z systemem, to walka nie tylko o jego byt.
- Mam ludzi, którzy straciliby pracę. Czujemy bardzo wielką odpowiedzialność. Co mam im powiedzieć? Tracicie pracę? – pyta. I dodaje: - Powiem, czego boję się najbardziej, ale nie chcę rozwijać tego tematu, boję się, że nie będę miał, za co leczyć córki. Że nie będę miał na jej rehabilitację i leczenie.
- Jestem osobą waleczną i będę taką do końca. Muszą mnie zamknąć. Ale jak mnie zamkną, to mnie adwokat wyciągnie, nie jestem przestępcą. Dalej będziemy się bawić w kotka i myszkę – stwierdza restaurator.
Czy Adamski nie boi się, że do lokalu, z obawy przed wizytami służb, przestaną przychodzić klienci?
- Rozmawiamy z ludźmi, ostrzegamy, że taka sytuacja może nastąpić. Każdy ma to gdzieś, mówią: „Niech przychodzą, czekamy na nich. Wchodzimy, bo chcemy was wspierać. Nieważne czy przyjdzie policja, czy nas wyszarpią jak worki z ziemniakami, jak śmieci nas wyrzucą. Nieważne, będę”. I są.
- Codziennie się zastanawiam, czy dam jeszcze radę pociągnąć. Niestety nie zmięknę, bo zawsze będę tym Maciejem Adamskim, który jako jedyny w tym mieście, walczy o swoje prawa i będę walczył do końca, bo mam, o co i o kogo – kwituje.