"Przepraszam za chłód i głód"

Reportaż o Kamisie, która uciekła z Czeczenii został nagrodzony nagrodą Grand Press 2007 w kategorii najlepszy reportaż telewizyjny roku. Kamisa wraz z rodziną marzyła, by zamieszkać w Szwecji. W czasie nielegalnego przekraczania granic straciła w górach trzy córki. Ją i syna uratował napotkany w Bieszczadach patrol.

- Nasze dziewczynki były chorowite. Chcieliśmy je podleczyć. I żeby normalnie się uczyły. Chcieliśmy dla niej normalnego życia tutaj, w Europie – mówi Hampasha Dżamaldin. Rodzina planowała przedostać do Szwecji. - Starsze dziewczynki o wszystkim wiedziały. Rozmawialiśmy i razem snuliśmy plany – opowiada Kamisa Dżamaldin. Zdecydowali się na nielegalne przekroczenie granic. Wyprawa do lepszego świata wydawała się być przygotowana idealnie. Pasza znalazł ludzi, którzy mieli przeprowadzić Kamisę i dzieci bezpiecznie przez granicę. To byli funkcjonariusze ukraińskiej straży granicznej. Za przerzut wzięli 2 tys. 700 dolarów. - Kiedy się dogadywaliśmy, było ich dwóch. I trzech przewodników, którzy poszli z Kamisą i dziewczynkami. Przekonali nas, że to wszystko odbędzie się szybko i łatwo. Wszystkiego piechotą miało być osiem kilometrów. Spacer po lesie – mówi Hampasha i dodaje - Kiedy je odprowadzałem, wsadzałem do samochodu, były radosne, zadowolone, uśmiechały się. Ostatnie, co zapamiętałem, to uśmiech na ich twarzach. Były szczęśliwe, że wkrótce znajdą się w Europie. Prosiły żebym nie zwlekał , żebym jak najszybciej do nich przyjechał. Niestety, w górach Kamisa z dziećmi została sama. - Na początku nam mówili, że zaprowadzą nas do słowackiej wsi. Kiedy twierdzili, że już doszliśmy, zapytałam: a gdzie wieś. Powiedzieli, że jest mgła i nie widać: idźcie w tym kierunku i dojdziecie. Jak oni mogli nas tam zostawić? Przecież ze mną były malutkie dzieci – wspomina Kamisa. Kamisa i dzieci ruszyli w dalszą drogę samotnie. - Wszystkie moje dziewczynki były silne, silniejsze niż ja. Kiedy szłyśmy przez las, one zawsze były z przodu. Ja z tyłu, dlatego, że niosłam Emiego. Ja byłam zmęczona, a one nie. Miały jeszcze siłę. Emiego nie było można wypuścić z rąk. Kiedy go stawiałam na ziemi, on już nie mógł stać. Cały czas płakał i dziewczynki mnie prosiły: weź go na ręce i nie wypuszczaj. One bardzo go kochały. Rodzina zgubiła się w lesie. - Gdziekolwiek szłyśmy, wszędzie były las i góry. Chodziłyśmy tak cały dzień i postanowiłyśmy wrócić. Pomyślałyśmy, że jeśli znajdziemy te słupy, gdzie jest granica polsko-ukraińska, może tam nas straż graniczna znajdzie. Szłyśmy tak długo, że aż się ściemniło. Zatrzymałyśmy się przy pniu drzewa. Siedziałyśmy tam całą noc. Całą noc lało. Córki Kamisy przemokły. Traciły siły. Mimo to postanowiły ruszyć w dalszą drogę. - Trudno było iść. Dzieci były przemoczone i zmarznięte. Nie miałyśmy już nic do jedzenia i picia. Usiadła pierwsza. Dwa razy zasłabła i upadła. Nogi odmówiły jej już posłuszeństwa. Była cała opuchnięta. Postanowiłyśmy zostać przy słupie 82. Myślałyśmy, że do wieczora straż graniczna nas znajdzie. Kiedy tam siedziałyśmy, powiedziałam im: dziewczynki, nie wiem, co dalej. Czy kiedykolwiek mi wybaczycie? Przepraszam za wszystko, co wycierpiałyście, za chłód, za deszcz, za głód. Uspokajały mnie: Mamo, to nie twoja wina. Straż graniczna nie odnalazła jednak rodziny. Dwie starsze dziewczynki umarły jednego dnia. - To było dwunastego. Pamiętam, bo trzynastego zostawiłam tam jeszcze żywą trzecią dziewczynkę. Chciałam sprowadzić pomoc. Łudziłam się, że reanimacja im pomoże i one żyją. Dziewczynki wiedziały, że to już koniec. Kiedy krzyczałam, modliłam się o pomoc, Hawa mówiła: wszystko jedno, to już koniec. Najpierw umarła Sieda. Później Hawa. Kamisa postanowiła zostawić ostatnią z córek i pójść po pomoc. - Elinę poprosiłam, żeby się nie bała i poczekała na mnie. Pomyślałam, że jeśli zostanę tu jeszcze jedną noc, stracę i Elinę i Emiego. Emi też zaczął mieć dreszcze. Spuchły mu ręce, nogi go bolały. Postanowiłam pójść w drugą stronę Gehenna Kamisy i Emiego skończyła się przy słupie granicznym 124. Tam spotkała patrol, który uratował jej i chłopcu życie. Zdaniem lekarzy dzieliły ich dwie godziny od śmierci. Kamisę, jej ocalałego synka i męża, który przyjechał do Polski zaraz po tym, jak dowiedział się o tragedii, przyjęła pod swój dach pani Mirka. W rodzinnej atmosferze, pod psychologiczną opieką, próbują wrócić do normalności. - Staramy się zająć czymś w gospodarstwie. Robić cokolwiek, żeby stale nie myśleć o dzieciach. Staramy się, ale głowa pęka od wspomnień. - mówi Hampasha Dżamaldin. Zobacz także:Tragedia na granicy

podziel się:

Pozostałe wiadomości