— Oni mnie po prostu przekupili. Przed sądem opowiem całą prawdę. Że wykorzystali moją tragiczną sytuację życiową — mówi dziennikarzom TVN świadek z afery korupcyjnej, w którą zamieszany jest polityk Platformy Obywatelskiej. Andrzej G. jest jednym ze świadków, którego zeznania pozwoliły prokuraturze przedstawić siedem zarzutów byłemu wiceszefowi ministerstwa zdrowia. W sierpniu niespodziewanie wycofał obciążające Grzegorka wyjaśnienia. Złożył w prokuraturze dramatyczne oświadczenie, w którym napisał, że działał z chęci zemsty za swoje niepowodzenia życiowe. Zaraz potem były wiceminister zwołał konferencję prasową, na której oświadczył, że pojawił się dowód jego niewinności. — Od początku byłem przekonany, że to wszystko nieprawda — grzmiał Grzegorek. Małgorzata Chrabąszcz z radomskiej Prokuratury Okręgowej mówi, że sytuacja, w której świadek pod presją wycofuje się ze złożonych wcześniej zeznań, może świadczyć o matactwie. — Prokurator może w takiej sytuacji podjąć decyzję na przykład o wszczęciu odrębnego postępowania — mówi. Postanowiliśmy sprawdzić, dlaczego Andrzej G. w taki niespodziewany sposób wycofał się z zeznań. Szybko okazało się, że kulisy powstania oświadczenia były bardzo ciekawe. Andrzej G., który od kilku lat nie jest już biznesmenem, żyje dziś na granicy ubóstwa w odległych o kilkanaście kilometrów od Skarżyska-Kamiennej Starachowicach. Przeszedł ciężką chorobę, nie pracuje. — Zdarza się, że nie mam z czego kupić papierosów, albo zapłacić za mieszkanie — mówi. Kilka tygodni temu skontaktował się z nim dawny znajomy, Andrzej S. — Jest moim dawnym znajomym — mówi G. Zaprosił go na obiad i powiedział, że znalazł sposób na rozwiązanie problemu pomiędzy nim, a Grzegorkiem. — Wyciągnął wtedy te oświadczenia i powiedział, że jak je podpiszę, to spotkam się z Grzegorkiem — mówi G. Andrzej G. zgodził się. Pół godziny później do restauracji wkroczył Grzegorek. — Usiadł naprzeciw mnie i zapytał, co mi zrobił, że go obciążyłem — mówi G. Polityk PO zażądał, żeby G. podpisał oświadczenie w obecności prawnika. — Pojechaliśmy do radcy prawnego i tam złożyłem swój podpis na oświadczeniu — mówi Andrzej G. Po potwierdzeniu autentyczności jego podpisu przez radcę prawnego wrócił do restauracji, w której czekał Grzegorek. — Zabrał oba oświadczenia. Na pożegnanie powiedział: „nie dzwoń do mnie, tylko będziemy się kontaktować przez Andrzeja” — opowiada Andrzej G. Udało nam się dotrzeć do pośrednika Andrzeja S. Spotkaliśmy się z nim na miejskim targowisku w Skarżysku Kamiennej, którym zarządza. — Znam Grzegorka — przyznaje. Potwierdza, że doprowadził do spotkania polityka i Andrzeja G. — Nie byłem przy ich rozmowie — zastrzega. Według naszych ustaleń to właśnie pośrednik zawiózł G. do prokuratury, żeby ten złożył oświadczenie. G. tak zapamiętał tę wyprawę. — Wyjechaliśmy rano jego mercedesem. Ale w drodze okazało się, że zapomnieliśmy oświadczeń. Zawróciliśmy i pojechaliśmy pod dom Grzegorka do Skarżyska — mówi. — S. wywołał go z domu, chwilę rozmawiali, zabrał oświadczenia i ruszyliśmy do Radomia, do prokuratury. Andrzej S. przyznaje, że zawiózł G. do prokuratury. — A pojechaliście po drodze do Grzegorka? — Tak — odpowiada. — Po co? — dociekamy. Andrzej S. zaczyna kluczyć. Mówi, że nie pamięta, wreszcie rozkłada ręce i kończy rozmowę. Ale to nie koniec dziwnych wydarzeń, jakie w ostatnich tygodniach rozegrały się wokół Andrzeja G. Z naszych ustaleń wynika, kilkakrotnie spotkała się z nim także Joanna Ć. Jest ona, obok Grzegorka, jedną z podejrzanych w sprawie korupcji w skarżyskim szpitalu. Kiedyś była związana z G. — Opłaciła mi mieszkanie, zapłaciła zaległe ubezpieczenie samochodu i dała na drobne wydatki — mówi G. — Dała mi też do podpisu kolejne oświadczenie, w którym zwracam się do sądu z prośbą o to, żeby mnie nie przesłuchał, a tylko odczytał oświadczenie, w którym ze wszystkiego się wycofałem. Podpisałem, a ona dała mi kilkaset złotych. W rozmowie z dziennikarzami TVN Andrzej G. przyznał, że podpisane przez niego oświadczenie, w którym wycofał się z zeznań, jest bezsensowne. — Tam jest taki fragment, że niby ja to uknułem z przedstawicielami medycznymi. Ale przecież ja ich nie znam — mówi. — Więc jak mogłem to z nimi ukartować? Dlaczego w takim razie je podpisał? — Oni wykorzystali moją sytuację życiową, żeby coś ugrać — mówi. — Po prostu mnie przekupili. Krzysztof Grzegorek nie chciał rozmawiać z nami na temat podejrzanych okoliczności, w których Andrzej G. odwołał zeznania. Na każde pytanie odpowiada, że „sprawę wyjaśnia prokuratura”. Żeby zrozumieć komu i dlaczego zależało, żeby Andrzej G. wycofał się z zeznań, musimy cofnąć się o kilka miesięcy. W maju został on zatrzymany na polecenie radomskiej prokuratury, która prowadzi śledztwo w sprawie korumpowania pracowników szpitali w całej Polsce przez koncern Johnson&Johnson. Śledczy podejrzewali, że G., w latach 2000-2005 pośredniczył w przekazywaniu łapówek szefostwu szpitala w Skarżysku Kamiennej. W tym czasie Grzegorek pracował w skarżyskim szpitalu. Był ordynatorem oddziału ginekologicznego i dyrektorem szpitala. W czasie dziennikarskiego śledztwa udało nam się dotrzeć do Andrzeja G. Kilka lat temu prowadził w Skarżysku Kamiennej niewielkie biuro turystyczne. Był też działaczem tamtejszej Platformy Obywatelskiej. Przez kilka lat tworzył tandem z Krzysztofem Grzegorkiem. — Przyjaźniliśmy się. Krzysztof był szefem rady powiatowej Platformy, ja jego zastępcą — opowiadał. Według prokuratury Grzegorek przyjmował łapówki w zamian za ustawianie przetargów na zakup sprzętu dla szpitala. Z naszych ustaleń wynika, że chodziło o zakupy drobnego sprzętu medycznego dla oddziału ginekologicznego, którego dostawcą był koncern Johnson&Johnson. Według prowadzących śledztwo w firmie istniał korupcyjny mechanizm. Przedstawiciele dysponowali specjalnym funduszem, z którego wypłacali łapówki. Na każdą wypłatę potrzebowali jednak pokrycia w postaci fikcyjnych faktur. W tym momencie pojawia się Andrzej G. — Krzysiek to nakręcił. Zapytał mnie, czy nie dałoby się wystawić lewych faktur — mówił. — Ja się zgodziłem. I wtedy zaczęli do mnie wysyłać przedstawicieli medycznych — mówi. Twierdzi, że wystawił faktury m.in. za fikcyjne szkolenie. — Potem pieniądze przychodziły na konto, ja je wypłacałem i wiozłem Grzegorkowi — wspominał. W czerwcu, kiedy ujawniliśmy, że Grzegorek jest zamieszany w aferę korupcyjną, wiceminister podał się do dysmisji, a krótko później zrzekł się immunitetu. Mimo, że prokurator przedstawił mu aż siedem zarzutów, nie domagał się aresztowania polityka Platformy. Warto dodać, że w kilka tygodni wcześniej w podobnej sprawie Jarosława Pinkasa, byłego wiceministra zdrowia z czasów rządu Prawa i Sprawiedliwości, śledczy z Łodzi wystąpili o aresztowanie go, a sąd przychylił się do ich wniosku. Minęło kilka tygodni od ujawnienia sprawy wiceministra Grzegorka przez TVN, kiedy w mediach pojawiło się dramatyczne oświadczenie Andrzeja G. — „(…) pomówiłem złośliwie i bezpodstawnie pana Krzysztofa Grzegorka o udział w aferze korupcyjnej. (…) moje dotychczasowe zeznania, że Krzysztof Grzegorek otrzymywał pieniądze za moim pośrednictwem, nie polegają na prawdzie. Powodem, dla których pomówiłem pana Grzegorka, była chęć osobistej zemsty za moje niepowodzenia życiowe” — czytamy w dokumencie, który trafił do prokuratury. Andrzej G. podkreślił, że historię obciążającą Grzegorka „wymyślił sam wspólnie z przedstawicielami medycznymi”. Podkreślił też, że jest mu przykro, iż pomówił Grzegorka i zapewnił, że złożone w prokuraturze oświadczenie sporządził dobrowolnie i nikt go do tego nie namawiał. Po złożeniu oświadczenia prowadzący śledztwo wezwał G. na przesłuchanie, ale ten odmówił składania dalszych wyjaśnień. Odezwał się natomiast Krzysztof Grzegorek, który na specjalnie zwołanej konferencji zarzucił prokuraturze, że ignoruje nowe dowody w sprawie. Polityk PO oświadczył także, że stracił zaufanie do prowadzącej sprawę radomskiej prokuratury i zażądał, żeby śledztwo objęła specjalnym nadzorem prokuratura krajowa. — Od początku byłem przekonany, że to wszystko nieprawda — grzmiał Grzegorek. I zasugerował, że kiedy zostanie oczyszczony do końca, rozważy powrót na stanowisko wiceministra zdrowia.