- Są tam bardzo niepokojące sytuacje. Pani Antonina raz te psy bije, raz je przytula, w zależności od tego, w jakim jest stanie emocjonalnym. Dla mnie jest to nieszczęsna osoba o zranionej psychice. Jej problemem jest to, że ma zaburzenia w relacjach międzyludzkich, więc otacza się zwierzętami – mówi Paweł Szymański, mieszkaniec Pomiechówka. - Jak się przechodzi obok, to tylko śmierdzi. Halas i smród. Kiedyś chcieliśmy wziąć od niej szczeniaka, powiedziała, że nie wydaje. Jest osobą uzależnioną od tych zwierzaków – dodaje Dariusz Ciastkowski, mieszkaniec Pomiechówka. Pani Antonina jest postacią znaną w środowisku miłośników zwierząt. Ma 76 lat i opinię osoby, która poświęciła życie bezpańskim psom. Od lat prowadzi dla nich na terenie swojego domu tak zwane „przytulisko”, utrzymywane z emerytury i darowizn ludzi dobrej woli. Sąsiad - pan Paweł Szymański - początkowo także pomagał kobiecie, m.in. budując kolejne budy. Wycofał się, gdy zobaczył, że zwierząt wciąż przybywa. Dziś na niewielkiej działce i w samym domu pani Antoniny żyje ponad sto psów. - Psów jest koło setki, bo oddałam do adopcji, kilka umarło ze starości – mówi pani Antonina. Dwa miesiące temu panią Antoninę odwiedzili przedstawiciele pro-zwierzęcej Fundacji „Emir”. Wstrząsające wnioski przekazali w swoim raporcie władzom gminy. - W przytulisku jest potworny odór, brud, a z tego, co nas poinformowała pani Antonina, psy z zamykanych bud nie są wypuszczane. W związku z tym, na niewielkiej przestrzeni, mieści się od kilku do kilkunastu psów, które się zagryzają, zadeptują, przebywają w warunkach rażącego niechlujstwa, we własnych odchodach. Zwierzęta się tam mnożą. Jest gromada kompletnie niezsocjalizowanych psów, które z jednej strony stanowią zagrożenie dla siebie, ale również dla tej kobiety – mówi Krystyna Sroczyńska, prezes Fundacji „Emir”. - Żona mnie zawołała, że pani Antonina bije grabiami stado psów. Jeden został trafiony i stado zadecydowało, że trzeba go zagryźć. Tej kobiecie grozi niebezpieczeństwo, bo ona nie ma cech przywódcy stada. Jak nie ma grabi, kija, siekiery, to nie ma autorytetu – mówi Paweł Szymański. - Nie boję się tych psów, nie było żadnego wypadku, ani nie będzie. Mogę z nimi spać, pilnują mnie całą noc – zapewnia pani Antonina. Od kilku lat Pan Paweł robi wszystko, by urzędnicy rozwiązali problem „przytuliska”. Alarmował inspekcje: sanitarną i weterynaryjną - wszystko na nic. W końcu, na jego prośbę, władze gminy wywiozły składowane psie odchody i zużytą słomę - pięć kontenerów o wadze 27 ton. Ale poza tym sytuacja za płotem nie uległa zmianie - psy nadal tłoczą się w pseudo-schronisku, a wokół krążą szczury. Urząd miasta bezradnie rozkłada ręce. - Zgłaszaliśmy skargi na działalność powiatowego lekarza weterynarii i Państwowej Powiatowej Inspekcji Weterynarii. Te skargi zostały oddalone, uznane za bezzasadne – mówi Piotr Kownacki, Urząd Gminy w Pomiechówku. - Jeśli do tej pory zalegało ponad 20 ton nieczystości, i z nakazu gminy i komisji ochrony środowiska prosiliśmy, żeby to wreszcie usunąć, to ja się wcale nie dziwię, że ludzie boją się tam mieszkać - dodaje Andrzej Górecki, radny Pomiechówka. Zaalarmowana przez gminę inspekcja sanitarna nawet nie weszła na podwórko - właścicielka nie wpuściła inspektorów, a ci - stojąc przed bramą - zadowolili się wyjaśnieniem, że wszystko jest w porządku. Z kolei prokuratura, która z własnej inicjatywy badała, czy w przytulisku nie dochodzi do znęcania się nad zwierzętami, umorzyła sprawę. Powodem była zaskakująca, pozytywna opinia powiatowego weterynarza. - Samo zagryzanie się psów, nawet jeśli do takich zdarzeń dochodziło, to jeszcze nie znaczy, że ta pani się nad nimi znęca. Jestem przekonana, że ta pani nie robi krzywdy tym zwierzętom. Wszystkie opinie ze strony powiatowego inspektoratu weterynarii są bardzo dobre – mówi Emilia Krystek, Prokuratura Rejonowa w Nowym Dworze Mazowieckim. Wszystkie próby dociekania przyczyn bezradności urzędów w sprawie „przytuliska” prowadzą do powiatowego lekarza weterynarii. To on - ku zdziwieniu sąsiadów i władz gminy - od lat twierdzi, że stan psów jest bez zarzutu. Nie przeszkadza mu też fakt, że pani Antonina od początku prowadzi swoje schronisko nielegalnie - bez zgłoszenia do specjalnego rejestru. - To są psy, które mają tam własny dom i mają właściciela. Wszystkie zwierzęta zostały zbadane, są w dobrej kondycji, jest zapewniona opieka, karma i te sprawy przy każdej kontroli są sprawdzane. Nie stwierdziliśmy, żeby były psy bite, są łagodne, przychodzą do ręki. Nie stwierdziliśmy, żeby się zagryzały. Stwierdzaliśmy rany kąsane, ale przy tak dużym zagęszczeniu jest to możliwe. W czasie naszej kontroli psy są wypuszczane – mówi Jacek Leszczyński, Powiatowy Inspektor Weterynarii w Nowym Dworze Mazowieckim. Nie tylko sąsiedzi bezradnie próbują rozwiązać problem przytuliska pani Antoniny. Jej córka, choć od dawna nie utrzymuje kontaktów z matką, także alarmowała pisemnie władze, że sytuacja wymaga interwencji, a starszej kobiecie grozi niebezpieczeństwo. - Nie darzę matki miłością. Krzywdy, które doznałam w dzieciństwie, uodporniły mnie na tę całą sytuację. Ale z drugiej strony jest to człowiek, może nie do końca normalny, bo coś u niej z głową się dzieje. To nie jest miłość do psów. To jest mania zbieractwa. Ale nie mogę zabronić tego mojej matce, bo ona mnie nie słucha, nikogo nie słucha. Żeby umieścić ją w jakimś ośrodku, potrzebne jest ubezwłasnowolnienie, bo ona twierdzi, że pomocy nie potrzebuje. Psy któregoś dnia ja zagryzą. Trzeba jej pomóc – uważa córka kobiety. - Dopóki żyję, piesków nikomu nie dam. A jak mi je zabiorą, niech mówią, że jestem wariatka, ale ja sobie życie odbiorę – twierdzi pani Antonina.