Dramat Alicji rozpoczął się najprawdopodobniej sześć lat temu. Rodzina B. mieszkała wówczas w Pasikurowicach pod Wrocławiem. W oczach mieszkańców wsi, rodzina B. była dobrze sytuowana. Ojciec – mechanik, utrzymywał żonę i dzieci. Matka nie pracowała. Alicji niczego nie brakowało. - Matka i córka razem chodziły do sklepu, kolorowe gazety oglądały razem w domu – mówi Alina Sikora, sąsiadka. – Nigdy nie słyszałam o żadnych awanturach. Alicja w gimnazjum stroniła od koleżanek i kolegów. Jej koleżanka, jedyna, którą wpuściła do domu, opowiada, że w klasie siadała w samym kącie, koło okna, przez które patrzyła nawet podczas lekcji. Zawsze chodziła z książką w ręce, a na przerwach zamykała się przed wszystkimi w toalecie. - Jej dom był twierdzą – mówi koleżanka Alicji. – W drzwiach swego pokoju miała tylko jedną klamkę, którą przekładała wchodząc i wychodząc. Mówiła, że to dlatego, żeby jej brat płyt z pokoju nie zabierał. Teraz myślę, że może nie chciała, żeby nie tylko brat tam wchodził. Dziewczyna skończyła gimnazjum, ale ojciec nie pozwolił jej kontynuować nauki. Od tego czasu miał nad nią pełną kontrolę. Matka Alicji Teresa B. mówi, że kiedy córka miała 15 lat, zaczął się nią w zły sposób interesować. - Zaczął ją podskubywać, klepać po tyłku, brać na kolana – mówi Teresa B. – Musiałam to oglądać, intuicja mi podpowiadała, że nie tak powinno być. Gdy mu kilka razy zwróciłam uwagę, powiedział, że to jego rzecz. Potem to działo się za zamkniętymi drzwiami, u niej w pokoju. Kazał mi oglądać telewizję, gdy do niej szedł. Matka Alicji sama wcześnie wyszła za mąż, za mężczyznę wskazanego przez rodziców. Dla zaledwie 15-letniej córki też znalazła kandydata na męża – 35-letniego kawalera. Jak mówi koleżanka Alicji dziewczyna mówiła jej, że jest ”obleśny”. O rodzinie B. pierwszy raz we wsi zaczęto mówić w 2001 r., gdy w szambie znaleziono zwłoki nienarodzonego dziecka. Jak mówią sąsiedzi – dziecka matki Alicji, Teresy B. - Jak szedłem do sklepu, teściowa mnie spotkała – mówi Jan Lewicki, sąsiad. – Zapytałem, czemu ona płacze, a ona, że zięć kazał Teresce włazić na stół i skakać. Skakała i poroniła. Strasznie krwawiła. Pogotowie ją zabrało i jak ją spytali, gdzie dziecko, powiedziała, że w szambie. W 2005 roku Alicja urodziła dziecko, jak twierdzi syna jej własnego ojca, czyli Krzysztofa B. To on kazał jej zostawić dziecko w szpitalu. Na szczęście chłopczyk już po trzech tygodniach trafił do rodziny adopcyjnej. Dziecko ma obecnie trzy lata. Aby postawić Krzysztofowi B. zarzut kazirodztwa, konieczne są badania DNA i odnalezienie dzieci Alicji B. Czy ich adopcyjni rodzice powinni być narażeni na taką wiedzę? Ks. Andrzej Boniecki, redaktor naczelny Tygodnika Powszechnego, mówi, że nie. - Szukanie dzieci tylko po to, by przeprowadzić badanie DNA, mające udowodnić winę ojca wydaje mi się bezduszne – mówi ks. Andrzej Boniecki. – To leczenie jednego zła drugim złem, o konsekwencjach trudnych do przewidzenia. Narusza zasadę dyskrecji, obowiązującą przy adopcji – w imię czego? Barbara Kruka – Ołpińska z Ośrodka Adopcyjno – Opiekuńczego we Wrocławiu mówi, że nie będzie podejmować pochopnych decyzji, gdy idzie o badanie DNA adoptowanego chłopca. Alicja B. najprawdopodobniej urodziła swojemu ojcu dwoje dzieci. Drugi chłopczyk przyszedł na świat w 2007 r. By ukryć kolejną ciążę, Alicja B. z rodzicami wyjechała z Pasikurowic, chłopca urodziła na Podlasiu. Również trafił do adopcji.