- Wychowawca chciał mieć spokój. Zdarzało się nawet tak, ja też brałem w tym udział, że wychowawca powiedział: ten i ten wychowanek zachowuje się nieodpowiednio, proszę go uspokoić. I myśmy go normalnie bili. Zdarzało się, że wchodził wtedy inny wychowawca, widział co się dzieje, i wychodził. W ogóle tego nie dostrzegał – opowiada nam były wychowanek MOW w Łodzi.
Takich miejsc, jak to, w całej Polsce jest 95. Do zamkniętej placówki łączącej szkołę z internatem trafiają nastoletni chłopcy, niedostosowani społecznie oraz mający poważne problemy z prawem. Mają tu wyjść na prostą pod okiem wychowawców i nauczycieli. – Nie było łatwo. Dostawałem od wychowawców. Od wychowanków. Kiedyś czterech wychowawców wpadło do pokoju, zamknęło go na klucz i dostałem od nich: „z otwartej”, z pięści – wspomina nasz rozmówca.
Dwa lata temu konkurs na dyrektora ośrodka wygrała Izabela Kołecka, która wcześniej zakładała świetlice dla trudnej młodzieży i uruchomiła pierwszy w mieście dziecięcy pokój przesłuchań dla sądu. Organizowała też szereg kampanii społecznych poświęconych przemocy wobec dzieci. – Ja w ogóle nie rozumiałam sytuacji, którą tu zastałam. Nawet dwa, trzy razy w tygodniu wzywałam pogotowie i policję do różnego rodzaju sytuacji. Dzieci mówiły, że się gdzieś poślizgnęły, zawadziły. Ale mnie cały czas nurtowało, dlaczego jest tak, że ja ciągle widzę krew?! - mówi dyrektor Młodzieżowego Ośrodka Wychowawczego nr 1 w Łodzi, Izabella Kołecka. Od wychowawców słyszała, że o niczym nie wiedzą, że nic nie widzieli. Przełomem była opowieść jednego z chłopców, który stwierdził, że poślizgnął się w łazience, uderzył twarzą o umywalkę i to dlatego poleciała mu krew z nosa. - Zadzwoniłam do dyrektora szpitala i zapytałam, czy to rzeczywiście jest przypadkowy uraz czy pobicie. On mi odpowiedział: „Jeśli to jest przypadkowy uraz i ten chłopak się przewrócił, to znaczy, że mu się strasznie spodobało. Bo musiał wstać, potknąć się i przewrócić drugi raz. On ma w dwóch miejscach pęknięty nos”. Wtedy powiedziałam: dosyć, nie odpuszczę – relacjonuje dyrektor Kołecka. Początkowo, kiedy usiłowała rozmawiać z wychowankami, ci zamykali się w sobie. Słyszała, że niczego nie mogą jej powiedzieć. Że „tego nie zrozumie”. A przede wszystkim, że nic z tym nie zrobi. - 18 maja zadzwonił do mnie wychowawca, który wtedy był na dyżurze, że od piątku chłopcy są bardzo pobici. Zadzwoniłam na policję i poprosiłam, żeby mnie wsparli grupą interwencyjną – opowiada dyrektorka. Siedmiu agresorów zabarykadowało się w świetlicy. Policjanci wywarzyli drzwi. – Sprawcy wyjechali stąd w kajdankach, a pozostali zaczęli mówić – mówi Kołecka. Jeden chłopiec skarżył się, że był kopany po głowie. - Opowiedział, jak wpadają do pokoju, skaczą po nim. W skarpetce mają zawiązane mydło i biją nim po nerkach – opowiada dyrektorka. – Jak już przyjechało pogotowie, poprosiłam lekarza, żeby go obejrzał pod tym kątem. Chłopiec miał odciski butów na głowie, plecach i odciski na nerkach tego mydła. To się wszystko potwierdziło. Mam też informacje od chłopca, którego wychowawca pobił gumą z czymś w środku. Powiedział, że to bardzo bolało. Popękała mu skóra na plecach. Ta sprawa też jest potwierdzona a dokumenty są w prokuraturze – dodaje Kołecka.
Dyrektorka złożyła w prokuraturze doniesienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa przez kilku pracowników ośrodka. – Miałam obowiązek to zrobić – podkreśla. Po przesłuchaniu części świadków śledczy zarządzili przeszukanie szafek należących do wychowawców. Znaleziono cztery pałki.
Tymczasem żaden z pracowników ośrodka nie przyznaje się do stosowania wobec wychowanków przemocy. – Dochodziło do niej między chłopakami. Jak w każdej szkole. Ale ze strony wychowawców nigdy nie była stosowana przemoc względem dzieci! – zaklina się wychowawca w Młodzieżowym Ośrodku Wychowawczym nr 1 w Łodzi, Marcin Król. W identycznym tonie wypowiada się inny wychowawca, Marcin Borkowski. Czy wychowawcy dawali przyzwolenie na przemoc rówieśniczą? - Nie – odpowiada bez namysłu. Skąd, w takim razie, w szafkach wychowawców, wzięły się pałki? – Pałki i nogi od stołów to są rzeczy, które zabieraliśmy chłopcom – twierdzi Marcin Król.
Kiedy prokuratura rozpoczęła śledztwo, część wychowawców i nauczycieli rozpoczęło – pod szyldem związków zawodowych - protest przeciw działaniom dyrektor Kołeckiej. Bunt trwa od ponad roku, a jedynym żądaniem protestujących jest odwołanie ze stanowiska Izabelli Kołeckiej. – Po pikiecie zrobimy manifestację, później strajk ostrzegawczy, okupacyjny a jak to będzie za mało, być może i strajk głodowy. Do skutku! – zapowiada Wiesław Łukawski, przewodniczący komisji pracowników oświaty NSZZ „Solidarność” w Łodzi. Na transparentach napisano m.in. „Donosami nikogo nie wychowamy”. – Wielu naszych kolegów zostało potraktowanych w sposób bezwzględny. Jest nieprawdą, że znęcali się nad wychowankami – mówi nauczycielka w Młodzieżowym Ośrodku Wychowawczym nr 1 w Łodzi, Małgorzata Paleczek.
Cześć protestujących trafiła na zwolnienia lekarskie i wykorzystała urlopy „dla podratowania zdrowia”. Wobec patowej sytuacji w ośrodku nadzorujący go urząd miasta podjął decyzję o wstrzymaniu przyjęć do placówki i przeniesieniu części wychowanków do innych miast. W kierowanym przez dyrektor Kołecką ośrodku zostało zaledwie jedenastu chłopców. Krzysztof Jurek, dyrektor Wydziału Edukacji Urzędu Miasta Łodzi, nie ma jednak najmniejszych wątpliwości, że idąc do prokuratury, dyrektor Kołecka postąpiła słusznie. – Jeśli okaże się, że wychowawcy rzeczywiście brali udział w takim traktowaniu wychowanków, to jest podstawa do zwolnienia ich z pracy – zapowiada Jurek.
Prokuratura już ponad rok prowadzi śledztwo w sprawie znęcania się nad wychowankami łódzkiego ośrodka. Do przesłuchania pozostało kilkudziesięciu świadków. Dyrektor Kołecka zgłosiła też sprawę postawy wychowawców do komisji dyscyplinarnej, lecz łódzkie kuratorium oświaty postępowanie umorzyło. Na jakiej podstawie? Na to pytanie nikt z kuratorium nie chciał nam odpowiedzieć.